Smecz towarzyski. Rząd sam sobie hoduje koronasceptyków
Niewiele rzeczy psuje tak szybko i tak skutecznie autorytet państwa jak złe prawo. W tym pojęciu mieszczą się nie tylko przepisy opresyjne, ale również przypadki lżejszej, przynajmniej w teorii, wagi. Reguły spisywane na kolanie i te nadto skomplikowane, te wykluczające się i niezgodne ze zdrowym rozsądkiem oraz te, których ustawodawca nie jest w stanie skutecznie egzekwować.
Nadpodaż złego prawa mamy w pandemii wyjątkową, Lex Covid koronnym dowodem oskarżenia. Wyjdziemy z tego pokiereszowani nie tylko gospodarczo. Negatywne skutki społeczne wliczano w bilans od początku, ale zamiast je łagodzić, rząd z uporem godnym lepszej sprawy je pogłębia.
W sobotę, gdy maseczki na ulicach znów stały się obowiązkowe, wyszły nań marsze tzw. antycovidowców. Bez maseczek. W jednym mieście manifestację rozwiązano, w innych przeszła bez przeszkód w towarzystwie policji. Mandaty wręczano i owszem, ale po fakcie i w ilościach śmiesznie detalicznych. Trudno o dosadniejszą oznakę prawodawczej fikcji. Nie, nie każda regulacja, która nie podoba się ludziom, jest niemądra. Jednak ta akurat jest elementem całej palety sprzecznych ze sobą rozwiązań. Ten głupi ludzki opór nie bierze się wyłącznie z niewiedzy i ludzkiej słabości do teorii spiskowych itd. Bierze się w dużej części z irytacji. To rząd sam sobie hoduje koronasceptyków.
Obowiązek zasłaniania twarzy na świeżym powietrzu, nawet jeśli epidemicznie uzasadniony, służy dziś jedynie stwarzaniu urzędowych pozorów w walce z epidemią. Najwyraźniej tyle, poza liczeniem na łut szczęścia, nam zostało. Nic więcej w każdym razie nie dało się wyczytać z wystąpienia premiera Morawieckiego sprzed dni kilku, podczas którego miał ogłosić plan działania dla systemu edukacji, ale ostatecznie o szkołach niepytany nie powiedział słowa. Ogłosił za to trzypunktowy program przeciwdziałania zarazie, który można skrócić do jednego zdania: „Nasz program jest taki, żeby było dobrze”. Co nastąpiło później - można sprawdzić w statystykach Ministerstwa Zdrowia.
No więc te obowiązkowe na zewnątrz maseczki, za których brak na pustej ulicy możemy dostać mandat, ale na proteście to przy wyjątkowym pechu, a do których nakładania nie istnieje podstawa prawna, są przykładem i na złe prawo, i na pozorowanie działań, i na brak logiki. Uważam jak mogę, ale dziś największym zagrożeniem nie jest dla mnie przypadkowy przechodzień mijany na ulicy, lecz własne dzieci w wieku szkolnym. Będące jak ładunek wybuchowy – i nie mówię o temperamencie okresu dojrzewania – który w każdej chwili może zostać uzbrojony poza domem. I eksplodować w nim złowrogimi aerozolami. Żółte i czerwone strefy mnie przed tym nie ochronią.
Tak samo jak zamknięcie siłowni i basenów, ani restauracji i barów po 21. Wszystko to zresztą kolejny przykład szamotania w się decyzjach, dowód przespania ostatnich miesięcy i braku jakiejkolwiek strategii w walce z pandemią.
Czy powinniśmy więc w pierwszej kolejności - już dawno - zamknąć szkoły? Bo za takowe nie można przecież uznać uczynienia tego w tak kadłubowym jak teraz wymiarze. Z jednej strony zdalne nauczanie to pic na wodę i ruina społecznych kontaktów. Z drugiej – jest chyba oczywiste, że system edukacji to jedno z najsłabszych ogniw łańcucha (obok przemysłu weselnego i kościelnego), a jego pełny paraliż wydaje się kwestią czasu. Domino poleciało, wbrew trwającej tygodniami dezinformującej oficjalnej narracji.
Marne to pocieszenie, że inni nie radzą sobie tak bardzo jak my, albo nawet znacznie gorzej. Chaos dopiero się zaczyna. Może model szwedzki nie okaże się na końcu statystycznie najlepszy – szkoda, że nikt nie jest w stanie tego końca wskazać – ale dwie rzeczy bardzo mi się w nim podobają: konsekwencja i uczciwość wobec obywateli. Czyli wszystko to, czego brakuje u nas.