Smecz towarzyski. Spacer, seta, tylko gdzie galareta. O polskim alkoholizmie
"XXI-wieczne polskie baśnie rutynowo powinno kończyć się zdaniem: Ja też tam byłem, niejedną małpkę wypiłem".
W ramach, niejako, pandemicznej akcji „Bądź turystą we własnym mieście” wziąłem dziecko pod pachę i wybrałem się ostatnio do Kopalni Soli w Wieliczce. Zachwycająca jak zawsze, choć tym razem to nie standardowe wodotryski wielickiego unikatu przykuły moją uwagę najmocniej, lecz widok napotkany w kopalnianej restauracji.
Tutaj, pośród niewyróżniającego się niczym menu i wystroju, swoje osobne miejsce za ladą ma wystawka z wódeczkami, małpkami, seteczkami. Nie mówimy tu jednak o oryginalnych wielickich nalewkach, wódce ukrytej w bryłce soli, tudzież stołowej przelanej do górniczej lampki, które jako te suweniry można zawieźć rodzinie na drugi koniec świata. Nie, mówimy to zwyczajnych buteleczkach, setach i seteczkach, jakich w każdym monopolowym 24/7 są pełne ściany, regały i magazyny. Wiśnióweczki, pigwóweczki, czyścioszki, do wyboru do koloru.
Kopalniana głębia tego konceptu, poza celem zarobkowym rzecz jasna, jest nieodgadniona. Gdyby nawet chodziło o dyskusyjną przyjemność (przywilej) strzelenia sobie sety sto metrów pod ziemią, to można to było rozwiązać w bardziej romantyczny sposób. W tej formie wygląda to raczej na wódopój dla skacowanych turystów odczuwających nagłą potrzebę sklinowania. A umówmy się, że to raczej cecha rozpoznawcza sklepu na pierwszym lepszym osiedlu, a nie charakterystyczna dla tradycji górniczej gospody. Zresztą, czyż to nie jest utrwalanie wśród zagranicznych gości stereotypu o polskim piciu, zawsze, wszędzie i przy każdej okazji? Bo że jest dosłowną ilustracją polskiego alkoholizmu, to chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć. A może trzeba?
Niedawno Tatrzański Park Narodowy poskarżył się na przybierające na sile zjawisko i nowy rodzaj śmieci, jakie rozrzucane są wzdłuż popularnych szlaków. Nie są to zużyte liny i techniczna odzież, lecz właśnie małe szklane butelki po wódce. Spacer, seta i buch do lasu. Słusznie się domyślacie, że nie chodzi tu tylko o czystość Tatr (choć również). XXI-wieczne polskie baśnie rutynowo powinno kończyć się zdaniem: „Ja też tam byłem, niejedną małpkę wypiłem”.
Codziennie kupujemy w Polsce trzy miliony butelek mocnego alkoholu w butelkach o pojemności poniżej 300 ml. Eksperci Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych uważają „małpki” za śmiertelnego wroga. Tanie, powszechnie dostępne. Znacznie mniej eleganckie, ale równie funkcjonalne jak piersiówka, umożliwiają dyskretne picie. Mniejsza butelka, mniejsze wyrzuty sumienia. Za to większe problemy alkoholowe.
To nie jest wiedza tajemna. Nad wycofaniem ich ze sprzedaży debatuje się od dawna, ministerstwo zdrowia już pięć lat temu zapowiadało taką zmianę. Nie mają jednak w tym swojego interesu producenci, wciąż nie widzi go też rząd, który ostatnio nawet zajął się tematem. I w ramach „promocji prozdrowotnych wyborów konsumentów” wprowadził nowe opłaty. Małpki będą od stycznia droższe. Niczego to oczywiście nie rozwiąże, ani problemów ze spożyciem, ani ze śmieceniem. Ot, dziura w budżecie będzie odrobinę mniejsza.
Nie moje małpki, nie mój cyrk. Ale mimo wszystko czas na kampanię „małpko, pozwól żyć”.