Smecz towarzyski. Urabianie opinii
Od pewnego czasu w przedwyborczych debatach najważniejsze nie jest wcale to, co dzieje się w trakcie, tylko to, co zaczyna się tuż po nich. Nie ma w gruncie rzeczy znaczenia, co kandydat lub reprezentant partii powie - chyba że dochodzi do zdarzeń nietypowych, na przykład paraliżu aparatu mowy - kluczowe jest, czy jego poplecznicy zdołają przekuć jego występ w sukces, zalewając masowo media społecznościowe krótkimi komunikatami. W rodzaju (imiona przypadkowe): „Brawo Borys! Pokazałeś im”, „Władek szacunek, klasa i pełna profeska”, „Marek ich zaorał”, „Marcin jak zwykle merytoryczny i przygotowany”. Opatrzone hasłami wyborczymi i nazwą komitetu wyborczego mają za zadanie utrwalić w nieprzekonanym - a tym bardziej takim, który nie oglądał - odbiorcy przekaz, że doszło do efektownego intelektualnego nokautu konkurencji. Krótko mówiąc, wszystkim wydaje się, że wygrywa ten, kto głośniej przekonuje, że wygrał.
Na pewno jest to bardzo korzystne dla samopoczucia uczestników takiej debaty. Każdy może ją skończyć z uczuciem triumfu, pod warunkiem jedynie, że dotarł do studia trzeźwy i utrzymał nerwy na wodzy. Resztę za niego zrobi dział public relations, boty oraz rzesze zwolenników. Po to, aby jak najskuteczniej przebić się do niezdecydowanego wyborcy - do którego w teorii debaty są kierowane - i szybko naprowadzić na ścieżkę właściwego werdyktu.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień