Smecz towarzyski. Wydało się. Rząd stosuje taktykę "na udo"
"Mateusz Morawiecki osobiście i w największym stopniu przyczynił się do anarchizacji społeczeństwa oraz promocji olewania stanowionego przez własny rząd prawa".
To było do przewidzenia i zresztą - również tutaj - zostało przewidziane. Polacy byli w stanie znieść wiele ograniczeń związanych z pandemią, ale nie znieśli maseczek.
Rząd właśnie nas od nich uwolnił - wciąż częściowo, jednak w kluczowym punkcie - jednak przecież nie dlatego, że wygaszamy koronawirusa. Nic nie wygaszamy, od tygodni statystyki ani drgną. Nie zrobił tego również ponieważ pojawiły się szczepionka lub nowe badania dotyczące skuteczności takiej profilaktyki. Nie pojawiły. Zlecono za to audyt, z którego wyszło, że Polacy maseczek nie lubią, przepisy ostentacyjnie łamią, a z tego wniosek wypłynął jeden: po co ich dalej drażnić, zwłaszcza przed wyborami. Tym bardziej że nawet sam premier i prezydent mieli problem z utrzymaniem maseczkowej dyscypliny i przestrzeganiem antyepidemicznych zasad.
Co więcej, Mateusz Morawiecki osobiście w największym stopniu przyczynił się do anarchizacji społeczeństwa i promocji olewania stanowionego przez własny rząd prawa. Wpadł w pułapkę, którą sam nieświadomie zastawił: pułapkę nieprecyzyjnych, wykluczających się, a czasem wręcz fikcyjnych przepisów.
Nie tylko on zresztą, bo symptomatyczny jest fakt, że nie wyłapały tego jego służby prasowo-wizerunkowe, promujące zdjęcia z feralnej wizyty w restauracji. Premier został wepchnięty na minę i efektownie wysadzony w powietrze. Dzieła dopełniło poszukiwanie przezeń korzystnej dla siebie wykładni o zaleceniach, a nie twardych przepisach.
Skoro więc zdezorientowany własnymi rozwiązaniami jest sam ustawodawca - bo przecież nie zarzucamy mu chęci stania ponad prawem, prawda? - to co ma powiedzieć zwykły obywatel? Od początku pandemii zresztą atakowany sprzecznymi informacjami i „zaleceniami”. Spacer - nie, tak, można, trzeba, ale zostań w domu. Do lasu, do parku - można, nie można, zamknięte, otwarte. Maseczka - działa, nie działa, niepotrzebna, potrzebna, obowiązkowa, ale w sumie już nie. W takiej sytuacji każdy człowiek zaczyna działać według indywidualnego kodeksu i własnego widzimisię.
W przypadku nowych rozwiązań dotyczących maseczek znów jest przecież zostawione kilkuhektarowe pole do interpretacji, bo na zewnątrz nie trzeba zasłaniać twarzy przy zachowaniu dwumetrowego dystansu. Nikt tego oczywiście nie będzie przestrzegał, po prostu kolejny gmatwający proste sprawy zapis, zastosowany na wszelki wypadek jako piorunochron: ostrzegaliśmy, ale ludzie się nie zastosowali.
Do tego znoszone limity liczby osób w sklepach, kościołach, komunikacji. Ograniczenia wprowadzone były przy niewielkiej liczbie zachorowań, a luzowane są, gdy krzywa zakażeń jest stabilniejsza od kursu cen złota. Maseczka, której przydatność jeszcze niedawno kwestionował minister zdrowia, uznana została teraz za wystarczającą ochronę w tłumie na mszy, na zakupach, w tramwajach itd. Ja, przyznaję bez bicia, z tego rozumiem niewiele. Co gorsza, rząd chyba też.
Wszystko wskazuje, że - jak mawiał trener piłkarski Wojciech Łazarek - to taktyka na udo. Albo się udo, albo się nie udo.