„Smoleńsk” Antoniego Krauzego między ostrzami nożyc majora Golicyna z KGB [opinie]
Długo oczekiwany film o „zamachu” smoleńskim - Antoniego Krauzego nie wywoła większych emocji. Jest kiepsko zagrany i nudny. O spisku wszystko wiadomo od pierwszej sceny.
Sprawcy zamachu
Dla autorów scenariusza zleceniodawcami „zamachu” są prezydent Rosji Putin i premier Donald Tusk. Tezę maja uprawdopodobnić archiwalne filmy z rozmów Tuska z Putinem na sopockim molo.
Najpierw pojawiła się mgła, później podejrzewano o celowe złe ustawienie oświetlenie lotniska albo rozpylony hel.
Według Antoniego Macierewicza były dowody na to, że trzy osoby przeżyły katastrofę. W końcu mamy poznać dowody na wybuchy w prezydenckim samolocie.
- Wiem, że film będzie prezentowany w różnych krajach - mówił po premierze „Smoleńska” Jarosław Kaczyński. - Zapraszam każdego Polaka, który chce znać prawdę, aby ten film zobaczył.
Nie ma chyba Polaka, który nie chciałby poznać prawdy o śmierci pary prezydenckiej i 94 towarzyszących osób. Ale kiedy kilka godzin po jego obejrzeniu poproszono mnie o opowiedzenie fabuły „Smoleńska”, miałem z tym spory kłopot. Pierwsze skojarzenie, które przyszło mi na myśl, nie było związane z pisowską teorią krwawego zamachu, jak pisze wielu publicystów, lecz z nudą. Później długo zastanawiam się, jaki właściwie film nakręcił Antoni Krauze? Nie jest to klasyczny dramat ani tym bardziej film grozy, daleko mu do sensacyjnego obrazu czy thrillera, a nawet paradokumentu.
Główny bohater: spisek
To raczej luźno powiązane obrazy rwącej się fabuły przemieszane z długimi fragmentami filmów dokumentalnych z miejsca katastrofy prezydenckiego Tupolewa, pogrzebu Lecha i Marii Kaczyńskich i pozostałych ofiar smoleńskiej tragedii. To przede wszystkim fabularyzowana publicystyka niezbyt wysokiego lotu, której głównego bohatera poznajemy już w pierwszych minutach obrazu. Jest nim spisek na szczytach władzy
Wbrew wielu recenzentom nie sądzę, by film „Smoleńsk” jeszcze bardziej podzielił Polaków. Jeżeli nie nastąpi promocyjna ofensywa lub nieoficjalne zalecenie władz oświatowych, by na film poszli uczniowie szkół, obraz będzie frekwencyjną i finansową klapą. Zbyt wiele w nim elementów okrutnych baśni braci Grimm, w których dobro zwycięża w końcu ludzkie niegodziwości.
Osią wątłej, chaotycznej akcji jest moralne dojrzewanie niemoralnej na początku dziennikarki Niny z telewizji TVM Sat, czyli - w zamierzeniu scenarzystów stacji - TVN. Grająca ją Beata Fido sprawia wrażenie, jakby na plan „Smoleńska” trafiła wprost z jakiegoś serialu telewizji śniadaniowej - nie ma w niej nic z drapieżnej dziennikarki śledczej o silnej osobowości. Początkowo Nina bezmyślnie ulega naciskom szefów powtarzając za nimi, że na lotnisku Siewiernyj doszło do katastrofy z winy pilotów. I dopiero emocjonalny, wręcz magiczny wpływ Generałowej - pierwowzorem jest Ewa Błasik - pozwala jej na odkrycie strasznej prawdy. A jest nią bez wątpienia zamach.
Trudno jednak połapać się pośród wielu konszachtów czarnych charakterów - niemal każda sekwencja „Smoleńska” to inny spisek. Obserwujemy knowania tajemniczego polskiego dyplomaty, bezsprzecznie prowokatora i rosyjskiego agenta, który pojawia się wszędzie tam, gdzie dzieje się zło (inna sprawa, że tę postać zagrał znakomicie Jerzy Zelnik i to bodaj jedyny aktor prezentujący stary, dobry aktorski warsztat).
Ze spiskami mamy do czynienia w budce rosyjskich kontrolerów lotów, którzy - na polecenie tajemniczego oficera - każą zejść załodze samolotu na pułap 50 metrów. Także w rosyjskim prosektorium, w którym bada się ciała ofiar katastrofy; również w licznych samobójstwach osób zaprzeczających teorii katastrofy. Cały czas spiskuje też szef Niny, jest wreszcie jakiś tajemniczy informator, który ostrzega prezydenta Kaczyńskiego, że może go spotkać coś złego. Ilość spisków i spiskowców powinna, przynajmniej teoretycznie, wzmagać napięcie do zenitu, tymczasem słabnie ono z kwadransa na kwadrans. A wmontowane fragmenty dokumentalnych filmów powodują, że wszystko staje się jeszcze bardziej oczywiste. Bez dużej przesady można powiedzieć, że piątym scenarzystą filmu - obok Marcina Wolskiego, Tomasza Łysiaka, Macieja Pawlickiego i Antoniego Krauzego - jest duch Antoniego Macierewicza. Sam reżyser tłumaczył tuż po premierze filmu w „Gazecie Prawnej”, że nie on był dyrygentem i nie on rozdawał ról. Zdaniem Krauzego głównym rozgrywającym podczas kręcenia „Smoleńska” był producent Maciej Pawlicki, niedoszły poseł z listy PiS. Kandydując do Sejmu zapewniał, że zwalczy: „służalczość wobec silnych, pogodzenie się z podrzędnością i podległością. Mentalność niewolniczą, duchowe skarlenie, samoskundlenie - to polityczne syfilisy, którymi „Wyborcza”, TVN i koalicja PO-PSL tak pracowicie od lat Polaków zarażają”.
Zatem wbrew politycznym syfilisom Pawlicki stawia w filmie kilka tez. Pierwsza jest źródłem tragedii: Lech Kaczyński zapłacił życiem za powstrzymanie rosyjskiej agresji na Gruzję. Takiego czegoś KGB-owiec Putin nie może puścić płazem. Teza druga - przeprowadzenie zamachu przez na polecenie Putina we współpracy z Donaldem Tuskiem - broni się w filmie bardzo słabo. Z jednej strony sprawcami są kontrolerzy z Siewiernego sprowadzający samolot do lądowania z pułapu 50 metrów, z drugiej - jesteśmy świadkami dwóch wybuchów na skrzydle tupolewa i trzeciego w salonce prezydenckiej.
W objęciach Putina
Jest jeszcze inny element tej makabrycznej układanki. Przed lądowaniem na smoleńskim lotnisku olbrzymi rosyjski samolot transportowy zrzuca na ziemię duży tajemniczy ładunek. Tu interpretacji może być wiele: Rosjanie zrzucili na lotnisko maszynę do utworzenia mgły, która jest jedynie kamuflażem zbrodni. Może to być jeszcze urządzenie emitujące impulsy elektromagnetyczne, uszkadzające elektronikę w prezydenckim samolocie. To wyjaśniałoby także końcowe fragmenty filmu, kiedy pilotom TU 154M nie udało się poderwać w górę maszyny w ostatnim momencie.
Kapitan wielokrotnie naciska przycisk odejścia na drugi krąg, ale maszyna nie reaguje i spada na ziemię. Problem jednak w tym, że nawet bez impulsów elektromagnetycznych tupolew uległby katastrofie. Na prymitywnym lotnisku Siewiernyj nie było urządzeń umożliwiających poderwanie samolotu na autopilocie, a właśnie ten manewr próbował wykonać kapitan.
Jeśli widz niedowiarek będzie dociekał, jak udało się zaplanować i skoordynować zamach, znajdzie odpowiedź w dokumentalnych fragmentach „Smoleńska”. To mogło się udać tylko na polecenie najwyższych władz. Stąd obszerne kilkuminutowe kadry z przechadzki premiera Tuska i prezydenta Putina na sopockim molo 1 września 2009 roku. Tam miało dojść do uzgodnień w sprawie rozdzielenia wizyty prezydenta Kaczyńskiego i premiera Tuska 10 kwietnia następnego roku. Kolejna aluzja, już po zamachu, jest niczym młot na czarownice - Tusk i Putin obejmują się na miejscu zbrodni.
Aż dziw, że scenarzyści nie wykorzystali pamiętnego ostrzału kolumny prezydentów Kaczyńskiego i Sakaszwilego w 2008 r. w Gruzji, co byłoby dopełnieniem spiskowych teorii. Zdumiewające, że autorzy scenariusza nie dali żadnemu z bohaterów choć zarysu wewnętrznych przeżyć i rozterek. Wszystko jest albo czarne, albo białe. Matka Niny to bogobojna członkini „Solidarnych 2010” modląca się stale przed Pałacem Prezydenckim. Szef TVM Sat to drań, uległy wobec poleceń Dyplomaty z sowieckim rodowodem. Pani Generałowa to wstrząśnięta zdradą polskich władz kobieta o gołębim sercu. Na drugim biegunie są prymitywne warchoły protestujący przeciw pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu, diaboliczny Dyplomata i Redaktor grany przez Redbada Klynstry. Brakuje w „Smoleńsku” przede wszystkim kadrów prowokujących do refleksji i zadawania pytań. Postać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którą gra Lech Łotocki, przypomina dobrotliwego ojca narodu deklamującego wyuczone kwestie.
Są jednak w filmie dwa fragmenty, które zapadły mi w pamięć. Dziennikarka Nina ogląda miejsce katastrofy samolotu pasażerskiego w Lesie Kabackim, do którego doszło w 1987 roku. Dziś ścięty wówczas przez skrzydła Ił-62 prawie hektar lasu porastają nowe drzewa, ale wtedy samolot spadając na ziemię skosił setki młodych brzóz. Tymczasem na Siewiernym zaledwie jedna brzoza urwała skrzydło.
Drugi przejmujący obraz to rozmowa Wdowy, która przyjechała do Moskwy po rzeczy zmarłego męża. Cyniczny Rosjanin kładzie przed Polką trzy fotografie pytając „kto eta”?
Na jednym z nich jest oficer przedwojennego Wojska Polskiego, na drugim ks. Jerzy Popiełuszko i wreszcie na trzecim zdjęciu jest ona. - Ten? - pyta Rosjanin pokazując fotografię żołnierza.
- Zabity .
- A ten? Ksiądz, zabity.
- A to?
- Kobieta... Jeszcze żywa.
Wprawdzie symbolika tego fragmentu nie epatuje finezją, ale to bodaj jedyny moment nie opowiadający historii za pomocą prostych czy nawet prostackich aluzji. W ten sposób reżyser zasugerował związek między mordem katyńskim a smoleńską tragedią.
Pojawiają się w filmie także ciekawostki ze sfery działalności tajnych służb. W pewnym momencie z ust jednego z bohaterów pada hasło „nożyce Golicyna”. Majora KGB, który uciekł z ZSRR w 1961 roku. To on nazwał w ten sposób strategię dezinformacji w sowieckiej propagandzie. Nożyce mają dwa ostrza - w przypadku prowadzenia propagandy należy najpierw zaprezentować główne kłamstwo. W „kłamstwie smoleńskim” jest nim teza o katastrofie prezydenckiego tupolewa. Aby je uwiarygodnić należy wymyślić drugie kłamstwo zwane pomocniczym. Ma to być kontrast dla pierwszego.
Wedle spiskowej teorii zamachu pierwsze ostrze uruchomiono tuż po 10 kwietnia 2010 roku, by odbiorcy od początku zakodowali je w swoich umysłach. Nożyce Golicyna dalej tną smoleńską katastrofę wmawiając Polakom, że piloci popełnili błędy. W końcu polskie władze - i oczywiście rosyjskie - wymyśliły naciski generała Błasika. Następnie dochodzi do komunikatów o bałaganie w lotniczym specpułku, słabym wyszkoleniu załogi TU 154M i dziesiątkach innych kłamstw. W końcu, w sytuacji takiej piramidy oszustw i ogromnego chaosu informacyjnego, ludzie bezkrytycznie przyjmują kłamstwo najistotniejsze z punktu widzenia wrogów - że to musiała być katastrofa.
W „Smoleńsku” Antoniego Krauzego domniemane nożyce Golicyna prezentowane są we autentycznych fragmentach konferencji komisji do spraw katastrofy, natomiast zupełnie nie widać ich po stronie twórcy spiskowej teorii, Antoniego Macierewicza. Tymczasem obecny minister obrony narodowej jest autorem największej liczby teorii, by nie rzec kłamstw (litościwie pominę mgłę i hel). Pierwsza, chyba najbardziej absurdalna, dotyczy strzałów, którymi dobijano ofiary katastrofy. Mimo to trzech pasażerów tupolewa przeżyło. W 2013 roku Macierewicz oświadczył, że są dowody świadczące, iż trzy osoby przeżyły katastrofę smoleńską. Dowody! Dalej: 10 kwietnia przed wylotem TU-154 ze środkowego silnika nastąpił tajemniczy wyciek, o którym nie powiadomiono pilotów. Kolejna wersja - samolot nie ściął brzozy, tylko przeleciał nad nią; następna teoria - tupolew rozpadł się przed brzozą, którą ktoś ściął, aby upozorować wypadek.
W marcu tego roku pojawiła się wersja wady fabrycznej samolotu, która doprowadziła podobno do dwóch innych katastrof. Jednak nie da się tego udowodnić, ponieważ wadliwa część została zniszczona przy uderzeniu w ziemię. Wynika z tego, że nożyce Golicyna z równą łatwością mogą ciąć oficjalną wersję rządu PO - PSL, jak nieoficjalne, często absurdalne teorie funkcjonariuszy PiS.
Ale zupełnym nieporozumieniem jest końcowa scena „Smoleńska”, która następuje tuż po obrazach katastrofy. Kamera z wnętrza samolotu widzi najpierw jeden wybuch na skrzydle, chwilę później drugi, by w finałowej scenie gigantyczny płomień największego wybuchu, pochodzący z salonki prezydenta, unicestwił wszystkich pasażerów.
Cięcie. Nagle widzimy setki oficerów w przedwojennych polskich mundurach stojących nieruchomo pośród katyńskich mgieł. Jakby na coś czekali. Na prawdę? I w pewnej chwili w kadrze pojawiają się ofiary katastrofy TU 154M idące z naprzeciwka. Niektórzy tylko podchodzą, inni uśmiechając się podbiegają do oficerów zamordowanych przez NKWD. Niektóre duchy obejmują się i witają radośnie.
W mediach głównego dziś, prawicowego nurtu scena opisywana jest jako wzruszające powitanie ofiar sowieckich i teraz - rosyjskich. Przekleństwo Polaków, które zatoczyło po 70 latach koło naszego cierpienia i woli walki. Jednak na mnie finałowa scena zrobiła wrażenie łopatologicznej symboliki, służącej wywołaniu patriotycznych emocji. Tymczasem efekt jest zupełnie przeciwny. Patriotyczny patos przemienia się w groteskę.
„Smoleńsk” to wyjątkowo źle zrobiony film, z kiepskimi aktorami, bez żadnego napięcia. Ale spodoba się bez wątpienia tej lepszej części Polaków.
PS. Bartosz Walczak, starosta jarociński z ramienia PiS, kupił 2 tysiącom uczniów szkół ponadgimnazjalnych bilety do kina na „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. 14 tys. zł na bilety starosta wziął z samorządowej puli przeznaczonej na oświatę.
Tomasz Raczek, krytyk filmowy: - Nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego dopuszczono do premiery dzieło tak chrome, nieudane i nieprofesjonalnie wykonane. Z bólem stwierdzam, że nic tu nie wyszło: ani scenariusz Marcina Wolskiego, Macieja Pawlickiego, Tomasza Łysiaka i Antoniego Krauzego, tonący w chaosie splątanych i nienazwanych z imienia wątków; ani przestraszona nadmiarem niejasności reżyseria Antoniego Krauzego, pozostająca w stanie permanentnego zachłyśnięcia i braku tlenu; ani pośpieszne, niedopracowane aktorstwo, chwilami przypominające scenki znane z telewizyjnego Magazynu Kryminalnego 997, w którym amatorzy odtwarzali przebieg krwawych zbrodni; ani praca kamery; ani niechlujna dokumentacja przebiegu całej historii. „Smoleńsk” nie jest filmem o tragicznym locie prezydenckiego samolotu, nie jest też hołdem dla ofiar. Nie jest opowieścią o tych, którzy zmagają się z gwałtownym odejściem najbliższych, ani dramą, opowiadającą nam minuta po minucie, co się wtedy wydarzyło (...). Jeśli to prawda, że Jarosław Kaczyński próbował nie dopuścić do premiery „Smoleńska”, to go rozumiem. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo. (blog Tomasza Raczka).