„Smoleńsk” to film, który jątrzy, rani i skłóca [wideo]
Antoni Krauze umacnia mit Lecha Kaczyńskiego jako ofiary spisku i zamachu, a wybaczenie wrogom czyni niemożliwym. „Smoleńsk” boli. Bo ogłupia.
Na ten film czekaliśmy z niepokojem i wątpliwościami. Jak bowiem zrobić dobry film o tym, co stało się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, skoro coraz więcej Polaków wierzy, że „Ruscy wykończyli Kaczora”, zaś część przyjmuje za pewnik, że była to katastrofa (jakie od czasu do czasu się zdarzają), która kosztowała życie 96 osób? Jak wreszcie taki film zrobi reżyser, Antoni Krauze, który otwarcie przyznaje, że wierzy w zamach na prezydenta?
Niestety, „Smoleńsk” potwierdził tylko te wątpliwości, pokazując widzowi obraz propagandowy, pełen insynuacji, złej gry aktorskiej i niewiarygodnych dialogów, które zamiast emocji, wzruszenia i jednoczenia w cierpieniu z rodzinami ofiar wywołują jedynie żenujące politowanie.
„Smoleńsk” nie broni się nawet, gdyby traktować go jak political fiction - autor na kanwie autentycznych wydarzeń wymyślił sobie intrygującą fabułę. Tylko że wtedy trzeba wyraźnie powiedzieć - twórcy filmu nie potrafili opowiedzieć o czymś ważnym w sposób wiarygodny. Fabuła pruła się w szwach, bo trudno wierzyć w coś, co nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości. Momentami miałam wrażenie, że Krauze opowiada o Polsce jak o mesjaszu narodów, a o prezydencie Lechu Kaczyńskim, jakby ten poniósł karę za zjednoczenie państw bałtyckich przeciwko Putinowi, aby uratować Gruzję. To pięknie, że prezydent się zaangażował, jednak jeśli przyjąć za pewnik, że wystąpienia na wiecu przed Gruzinami „Ruscy” by mu nie darowali - jak słyszymy od jednego z filmowych informatorów, to należy się zastanowić, dlaczego prezydent Kwaśniewski jeszcze żyje, skoro również interweniował - w sprawie Ukrainy?
"Smoleńsk" pobije rekordy oglądalności? Film Krauzego od piątku w kinach.
Mielizn w filmie jest znacznie więcej. Weźmy dziennikarkę Ninę, którą gra Beata Fido. Nie dość, że robi miny zupełnie nieadekwatne do zachowań dziennikarki śledczej, to w dodatku nie ma pojęcia, o co pytać i nie otrzymuje na swoje pytania odpowiedzi. Jak wobec tego uwierzyć w jej przemianę z osoby manipulowanej przez swojego szefa (ach, ten obrzydliwy TVN) w rozpaczającą nad swoją głupotą oszukaną idiotkę? Na to mogą dać się nabrać jedynie ci, którzy wierzą w stereotyp dziennikarza, który nie sprawdza danych u źródła, tylko jest na tyle głupi, aby wierzyć jakimś „tajemniczym dyplomatom”.
Dyplomatę notabene gra świetnie Jerzy Zelnik. Mimo jego wzbudzających ostatnio kontrowersje zachowań trzeba przyznać, że jest to aktor klasy Janusza Gajosa czy Jerzego Stuhra, którzy nie wyobrażali sobie zagrać w tym filmie. Rola Zelnika jest jednak epizodem, z którego wynikają jedynie insynuacje i cień refleksji, jak aktor tak znakomity dał się uwieść teorii spisku? Czy inaczej potrafi myśleć widz, który słyszy w filmie zdanie: „Prawdę znają Amerykanie. Fakt, że do teraz milczą, może oznaczać, że prawda o Smoleńsku nas przerazi”, albo gdy widzi, jak duchy tragicznie zmarłych 96 pasażerów tupolewa witają się z pomordowanymi w Katyniu oficerami?
Krauze, podobnie jak obóz rządzący, kształtujący na swój użytek politykę historyczną, miesza katastrofę samolotu z morderstwem polskich żołnierzy, do którego długo nie przyznawali się Rosjanie. Z Lecha Kaczyńskiego zaś czyni mitycznego męża stanu, którego wielka misja została gwałtownie przerwana.
Na domiar złego nie zostawia nadziei na pojednanie pomiędzy Rosją a Polską, która znów nas skrzywdziła. Świadczy o tym scena, gdy generałowa (w domyśle Błasikowa) spotyka Czeczenkę pod kamieniem upamiętniającym katastrofę w Smoleńsku. Ta mówi jej, że próbuje modlić się za wrogów, ale jej nie wychodzi. I scena ta jest zbyt agresywna, aby uwierzyć, że film ten powstał po to, aby pokazać prawdę. Będzie karmił głównie żądnych zemsty. Tym filmem sami się krzywdzimy.