SPATiF w Łodzi, czyli legendarny lokal związany z setkami anegdot
Bywali tam najwybitniejsi polscy aktorzy. Przychodzili do lokalu zwykle po zdjęciach w łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych. Jak wspominano, był to lokal, w którym można było najtaniej zjeść i wypić, a przy okazji porozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi z branży artystycznej.
To legendarne miejsce. Nie tylko dla Łodzi. Takiego klubu zazdrościły nam inne polskie miasta. „SPATiF” gromadził najwybitniejsze postacie polskiego filmu i sceny. Swój artystyczny żywot zakończył wraz zamknięciem Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi.
Klienci z łódzkich scen
Przez lata był zwykła łódzką restauracją, którą teraz łódzki magistrat chce wynająć. Andrzej Fogiel to łódzki aktor, związany z Teatrem Muzycznym. Jest synem Aleksandra Fogla, niezapomnianego Maćka z Bogańca z „Krzyżaków” w reżyserii Aleksandra Forda. Pan Andrzej już w latach 60. był stałym bywalcem „SPATiF-u”.
- W tym klubie się wychowałem - śmieje się. - Jeszcze jako student przychodziłem tam na obiady i kolację. Często towarzyszyli mi moi wykładowcy ze szkoły filmowej. Byłem z tego dumny. Bo „SPATiF” był prawdziwą mekką artystów. Nie tylko łódzkich. Tu przychodzili reżyserzy, aktorzy, dziennikarze.
Andrzej Fogiel opowiada, że zwykle rajd po knajpach zaczynał się od „Honoratki”. Tam koło południa wpadało się na kawę. Potem odwiedzało się Klub Dziennikarz przy ul. Piotrkowskiej 96, a wieczorem obowiązkowo szło do „SPATiF-u”. Przychodzili do niego aktorzy wszystkich łódzkich teatrów.
- Najwięcej z Teatru Powszechnego - zapewnia aktor. - Najmniej z Teatru Wielkiego. Z tego teatru zwykle przychodził balet. Śpiewacy bali się przeziębić gardło. Odwiedzali też klub reżyserzy i aktorzy, którzy przyjeżdżali do Łodzi kręcić filmy w naszej wytwórni.
Stryjecznym bratem ojca pana Andrzeja był Mieczysław Fogg, legenda polskiej piosenki. Tak naprawdę nazywał się Fogiel. Nazwisko Fogg było jego artystycznym pseudonimem. Ojcowie Mieczysława i Aleksandra byli rodzonymi braćmi i kolejarzami.
- Mój tata i Mieczysław Fogg utrzymywali bardzo bliski kontakt - zdecydowanie zapewnia Andrzej Fogiel.
Gdy legenda polskiej piosenki przyjeżdżała po wojnie do Łodzi to spotykała się ze stryjecznym bratem i jego dwoma synami: Andrzejem i Tomaszem. Te spotkania odbywały się właśnie w „SPATIF-ie”.
- Wujek zatrzymał się w Grand Hotelu i zaprosił nas z ojcem do „SPATiF-u” na obiad - opowiada pan Andrzej. - Zjedliśmy obiad, przyszło do płacenia rachunku, a tu okazało się, że Mieczysław Fogg zapomniał portfela. Wujek uchodził za dosyć skąpego człowieka. Już wcześniej była podobna sytuacja, wtedy my zapłaciliśmy za rachunek. Teraz byliśmy mądrzejsi. Powiedzieliśmy, że też nie mamy portfela. Za rachunek zapłaciła pani Janeczka, która prowadziła klub.
Bijatyka i picie na kredyt
Janina Zgodzińska była prawdziwą legendą „SPATiF-u”. Wiele lat prowadziła ten klub.
Jak opowiadają aktorzy można było do niego przyjść bez pieniędzy, a i tak można było najeść się i napić. Pani Janeczka miała specjalny zeszyt, do którego wpisywała dłużników. Ale była wyrozumiała, choć nie zawsze.
- Jak pan spłaci chociaż połowę, to dopiero wtedy sprzedam na kreskę - mówiła do niektórych klientów.
Sprzedawano tam wódkę "czajnikówkę". Nalewano ją z czajnika
Sprzedawała wódkę „czajnikówkę”. Nazwano ją tak, bo nalewało się z czajnika. Można było ją pić na zimno i gorąco. Pani Janeczka już nie żyje. Już w nowych czasach opuściła „SPATIF”. Prowadziła restaurację „Fraszka” przy ul. Piotrkowskiej. Kiedyś wiozła samochodem utarg do banku. Na rogu ul. Narutowicza i Sienkiewicza zderzyła się z tramwajem. Zginęła.
Klub miał stałych bywalców. Jeden z nich to Edward Radulski. Przed wojną był znanym tancerzem. Przygotowywał choreografię do filmów. Był też mężem Lody Halamy, wielkiej gwiazdy przedwojennego kina. Pochodził z Lwowa. Po wojnie zamieszkał w Łodzi. Utrzymywał się głównie z tego, że grał epizody w różnych filmach. A większość czasu spędzał właśnie w „SPATiF-ie”, nie stroniąc od mocniejszych trunków. Sam pięknie stepował i w klubie uczył tej umiejętności innych. Zwykle w toalecie, na rozsypanym cukrze, bo wtedy był lepszy efekt.
- Edzio siedział w tym „SPATiF-ie” od otwarcia do zamknięcia - dodaje Andrzej Fogiel. - Zawsze rezerwował stolik dla naszej rodziny.
Michał Szewczyk, znany łódzki aktor, związany z Teatrem Powszechnym opowiada, że często Edzio Radulski stepował za kieliszek wódki, który obiecał mu któryś z kolegów.
- Choć czasem chwiał się na nogach to tańczył - dodaje aktor.
Często „SPATiF” odwiedzał też znany aktor, nieżyjący już Krzysztof Chamiec. Przez kilka lat był aktorem Teatru im. Stefana Jaracza. Uchodził za dosyć porywczego mężczyznę.
- Kiedyś posprzeczali się z Ludwikiem Benoit - wspomina Andrzej Fogiel. - Wiem o co, ale nie zdradzę. Krzysiek ruszył do „Bena”. Ale nie wiedział, że ten był w czasie wojny „cichociemnym”. Krzysiek zamachnął się, a „Ben” złamał mu rękę.
„Ben” bo tak nazywano Ludwika Benoit był stałym gościem klubu. Miał tam nawet swój stały stolik. Niektórzy mówili, że miał skłonność do alkoholu.
- On nie był żadnym alkoholikiem, był cudownym pijakiem - mówi jeden ze znajomych aktora. - Uwielbiał pić wódeczkę, towarzystwo. Nie pił nigdy sam. Musiał mieć do tego kompanów. Lubił stawiać, ale potem domagał się rewanżu.
Andrzej Fogiel opowiada, że kiedyś przyszedł do „SPATiF-u” ze swoim kolegą z Teatru Muzycznego, Mariuszem Kwiatkowskim. Nie mieli pieniędzy. Pomyśleli, że najwyżej sobie tylko posiedzą i porozmawiają. I tak zrobili. Do klubu wszedł Ludwik Benoit.
- Co tak smutno siedzicie, nie pijecie? - zapytał „Ben”. Odpowiedzieli, że nie mają pieniędzy. Wtedy „Ben” wyciągnął portfel i postawił im wódeczkę.
- Mówiło się, że Ludwik jest skąpy, ale on dla przyjaciół pieniędzy nie żałował - dodaje Andrzej Fogiel.
Z jedną z wizyt „Bena” w „SPATiFie” wiąże się anegdota, która przeszła już do historii.
Któregoś dnia, a w zasadzie wieczora, Ludwik Benoit wyszedł z lokalu przy al. Kościuszki. Zatrzymało go dwóch milicjantów.
- Dowód poproszę, jak się pan nazywa? - zapytali aktora.
- Benua! - odpowiedział. Zdezorientowany milicjant spojrzał na kolegę i stwierdził, że w dowodzie jest napisane „Benoit”.
- Bo ja się ukrywam - wytłumaczył Ludwik Benoit.
Idźcie, bo będzie tu Moczar
Kiedyś jeden bardzo znany plastyk zaprosił kolegów na imprezę do „SPATiF-u”. Na bufecie ustawił rząd butelek... z denaturatem. Goście podejrzliwie patrzyli na ten napój. Nikt nie chciał spróbować. Wreszcie znalazł się odważny.
- Okazało się, że była to zwykła wódka, tylko zabarwiona sokiem jagodowym i wlana do butelek po denaturacie - śmieje się Michał Szewczyk.
Do „SPATIF-u” przychodziło się wypić, ale i też zjeść. Pani Janeczka do wódeczki serwowała pyszny chleb ze smalcem. Przebojem był też forszmak dragomirowski.
- To coś pomiędzy gulaszem a cielęciną - wyjaśnia Andrzej Fogiel. - Do tego jadło się kluski półfrancuskie. Wielu zwolenników miała też gicz cielęca.
Andrzej Fogiel dostał kiedyś chłodny rosół. Poprosił jednego z kelnerów, by wymienił mu zupę. Teraz chciał krupnik. Wcześniej ten rosół posolił, niezbyt delikatnie. Podano mu krupnik, a po chwili usłyszał głos gościa: Co to jest, to nie rosół! To Wieliczka!
Michał Szewczyk, opowiada, że wiele osób marzyło, by być gościem „SPATiF-u”. Ale nie wszedł tam człowiek z ulicy. Musiał mieć osobę wprowadzającą.
- Przychodzili więc prawnicy, dziennikarze, ale też zaprzyjaźnieni sklepowi, którzy wcześniej załatwili dobry towar - mówi Michał Szewczyk. - To było cudowne miejsce wieczornych spotkań.
Bywało, że po złej recenzji teatralnej dziennikarz dostawał od aktora po pysku. Gdy Michał Szewczyk zwrócił uwagę jednemu z nich, że pominął w swym dziele znakomicie grającego odtwórcę głównej roli Bogusława Sochnackiego, recenzent spokojnie opowiedział: Bij, jestem do tego przyzwyczajony!
Częstym gościem SPATiF-u był oczywiście Leon Niemczyk. Kiedyś usiadł przy stoliku i pił kawę. Podszedł do niego jeden z aktorów, niezbyt znany, już po kilku kieliszkach i chciał się dosiąść.
- Nie widzisz, że rozmawiamy, nie przeszkadzaj - powiedział do niego Niemczyk. Intruz nie ustępował. Usiadł, przy okazji wytrącił Niemczykowi filiżankę kawy.
- Oblał kawą Leonowi spodnie - wspomina Michał Szewczyk. - A Leon lubił chodzić w jasnych, wyprasowanych na kancik spodenkach. Po tym incydencie Niemczyk wstał i podszedł do bufetu. Wrócił z kawą. Intruz ucieszył się, że o nim pamiętał. A Leon wylał mu tę kawę na spodnie...
Innym razem do „SPATiF-u” na kolację zaprosił Michała Szewczyka znany reżyser Andrzej Kondratiuk. Podszedł do nich pan legendarny kelner pan Zdzisio.
- To ma być francuska kolacja - zakomunikował mu reżyser.
- To znaczy jaka? - spytał go trochę zdziwiony kelner.
- Litr wódki i sałata!
Andrzej Fogiel wspomina, że kiedyś w łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych kręcili film „Kierunek Berlin”. Podobno scenariusz do niego napisał sam generał Mieczysław Moczar, choć w czołówce figurowali potem reżyser Jerzy Passendorfer i pisarz Wojciech Żukrowski. W przerwie między zdjęciami pojechali do SPATiF-u na obiad. Razem z Andrzejem Foglem przy stolikach zasiedli Krzysztof Chamiec, Wojciech Siemion, Marian Łącz, Michał Szewczyk. Nagle w klubie pojawiło się dwóch „smutnych” panów. Podeszli do pani Janeczki i zaczęli coś szeptać jej do ucha. Po chwili podeszła do aktorów i powiedziała, że będą musieli opuścić lokal.
Po dawnym „SPATiF-ie zostały tylko wspomnienia. Nie ma już w Łodzi takiego miejsca
- Ma tu przyjechać generał Moczar, bardzo przepraszam - zakomunikowała pani Janeczka. Gdy aktorzy to usłyszeli tylko się zaśmiali. Powiedzieli, że nigdzie nie idą. Kobieta była przerażona. Kiedy do klubu wszedł Moczar przywitał się serdecznie z aktorami, a nawet ucieszył na ich widok.
- Znaliśmy go dobrze z planu filmu, często na nim bywał - wyjaśnia Andrzej Fogiel.
Tak naprawdę swój artystyczny żywot łódzki „SPATiF” zakończył wraz z upadkiem Wytwórni Filmów Fabularnych. Pozostały wspomnienia i ściany, które mogłyby opowiedzieć jeszcze wiele wspaniałych historii.
„SPATiF” opisał w swoich wspomnieniach także Jerzy Wilmański, łódzki pisarz i dziennikarz, który urodził się w 1936 roku w Aleksandrowie Łódzkim, a zmarł w 2005 roku w Łodzi.
Bez pani Janeczki to...
- Słynny „SPATiF” przy Kościuszki otoczony jest w Łodzi legendą, ale też tylko ona pozostała - pisał we wspomnieniach „W starym SPATiFie” Jerzy Wilmański. - Oczywiście czasy są inne i do dawnej świetności „SPATiF” nigdy nie wrócił. Był bowiem niegdyś oazą na pustyni gastronomicznej. Kelnerzy byli zaprzyjaźnieni z gośćmi, pan Stefan w szatni pożyczał, jeśli zabrakło do rachunku lub na taksówkę, pani Janeczka dawała pół litra na kredyt i w dodatku na wynos… A zabawa trwała do białego rana, do czasu gdy pani Janeczka stanowczym głosem obwieszczała: Proszę Państwa, zamykamy! Jutro też jest dzień!
Jerzy Wilmański zapewniał, że w łódzkim „SPATiF-ie” panowała rodzinna atmosfera. Duża w tym zasługa wspomnianej wcześniej Janeczki Zgodzińskiej.
- Potem pani Janeczka Zgodzińska przeszła na swoje, otwierając małą knajpkę „Fraszka” w oficynie przy Piotrkowskiej, mniej więcej naprzeciwko księgarni „Pegaz” - pisał Jerzy Wilmański. - Po jej odejściu „SPATiF” zaczął podupadać - czegoś w nim zabrakło. Podupadła też „Fraszka”, gdy pani Janeczka zginęła w wypadku samochodowym, a knajpkę przejęli nowi właściciele.
Nie ulega wątpliwości - złote lata „SPATiF-u” to były lata pani Janeczki. Wtedy było tu rodzinnie i swojsko.
Podobno „SPATiF” cieszył się taką popularnością, bo było tu tanio. Nawet najtaniej w Łodzi.
- Dlatego przyjeżdżali tu aktorzy na porządny obiad po spektaklu, bo, jak wiadomo, aktor na scenie musi być na czczo - wyjaśniał pan Jerzy. - Przyjeżdżali tu filmowcy po zjechaniu z planu, a z nimi mrowie panienek towarzyszących. Pamiętam Janka Kosa z „Czterech pancernych”, gdy po wyjściu ze „SPATiF-u” udaliśmy się na dalszą zabawę do mieszkania Mietka Stolarskiego z „Dziennika Łódzkiego”. I właśnie w domu Mietka pewna późniejsza pani profesorowa uwiodła na naszych oczach w 15 minut pięknego i gibkiego (wtedy!) Janka. Bywali w „SPATiF-ie” młodzi wtedy poeci i malarze, wyglądający wówczas jak typy spod budki z piwem - bo wtedy były jeszcze budki z piwem. Dziś, jeśli nadal żyją, są profesorami, rektorami i w ogóle nestorami…
Jak wspominał Jerzy Wilmański w łódzkim „SPATiFie” gościł między innymi znany poeta Stanisław Grochowiak. Towarzyszyli mu poeci z Warszawy. Zwykle byli gośćmi organizowanego w Łodzi Festiwalu Poezji.
- Pod koniec życia przed Stasiem leżał już tylko żółty serek bo na pytanie „Stasiu, co zakąsisz?” zawsze padała odpowiedź - „Dla mnie serek” - pisał Jerzy Wilmański. - Grochowiak był czołowym poetą mojej generacji - dziś mogą go nie akceptować młodzi, bo mają innych idoli, ale przecież jego poezja pozostała w polskiej literaturze trwałą wartością. Nie trafił do grona „kaskaderów literatury”, choć był prawdziwszym kaskaderem od innych.
Innym stałym gościem „SPATiF”” był artysta malarz Emil Ukleja, który podobno za setkę wódki sprzedawał swoje miniaturowe obrazki.
- To tutaj królowała osławiona redaktorka partyjnego organu, skądinąd wielka miłośniczka organów, o której nie można powiedzieć, że była rozrywkową panienką, ponieważ należy wątpić, czy panienką była kiedykolwiek - wspominał Jerzy Wilmański. - Do legendy przeszedł niejeden jej występ w „SPATiFie”, choć z biegiem lat i rosnącej publicity owej pani więcej się jej przypisuje, niż w rzeczywistości miało miejsce.
Jerzy Wilmański wymienia też innych stałych bywalców „SPATiF-u””. Między innymi Jerzego Nowakowskiego, redaktora „Expressu Ilustrowanego”, który opowiadał ciekawe za rubla mógł mieć najładniejszą panienkę w Grodnie…
- Wejścia do „SPATiF-u” chronił portier, ale oni zmieniali się często - pisał Jerzy Wilmański. - Z moich wesołych lat pamiętam - już pod koniec złotego okresu klubu - jedynie Borysa. Portierzy mieli zakodowane, żeby wpuszczać za okazaniem legitymacji związku twórczego albo na gębę, jeśli to był bywalec spoza branży. Reszta pokazywała przez szybkę w drzwiach stosowne banknoty - też wchodziła. Albo nie. Kryteria portierów bywały niejasne, ale rzadko się mylili w ocenie gościa. Podobnie pan Stefan w szatni. Jednych poratował pożyczką - innych nie. Niejeden mógł tu przespać kryzys na krzesełku za płaszczami - inny był odesłany do domu. (...) Oczywiście byli też goście służbowi. Ale jacyś niegroźni, wszyscy zresztą, kto jest kto. A tak w ogóle nie znam przypadku, żeby ktoś miał przykrości za co się w „SPATiFie” wygadywało. Podpity dziennikarz darł się na całą salę, że sekretarz Gomułka to Nikifor polskiej myśli ekonomicznej - i jakoś mu to w karierze nie przeszkodziło. Nikt się nie czepiał. Choć pewno jakieś raporty gdzieś tam trafiały. Ale jakoś nikomu nie spędzało to snu z powiek i do dzisiaj nie spędza.
Dziś niestety po dawnym „SPATif-ie” pozostały tylko wspomnienia i żal, że nie ma już w Łodzi tak barwnego miejsca.