Zbliżało się Boże Narodzenie 1934 r. Jak zawsze o tej porze w białostockich składach i sklepach pojawiły się pomarańcze. Były drogie.
Palestyńskie kosztowały 1,80 zł za kilo, zaś włoskie aż 2,30. Amatorzy żółtych kulek czekali jednak na hiszpańskie, dużo tańsze. Miały one przepłynąć do Polski z początkiem następnego rynku. Przypłynęły, a wraz z nimi wypłynęli na wierzch różnej maści spekulanci.
W przedwojennym Białymstoku spekulacja nie była czymś niezwykłym. Zaczęło się już w 1919 r. wraz z odzyskaniem przez miasto niepodległości. Po wojnie Białystok znajdował się w opłakanym stanie. Zniszczony przemysł, zdemolowany handel. Brakowało wszystkiego. Deficytowe towary trzeba było zdobywać na czarnym rynku. Kursy walut i cen dyktowała nielegalna giełda rozlokowana na ul. Giełdowej i Kupieckiej.
Spekulanci i paskarze dorabiali się na okradanych na Dworcu Poleskim transportach. Mąka amerykańska, nafta, dziesiątki beczek śledzi, wszystko to szło na lewo. Spekulowano tkaninami, sacharyną, zapałkami, a nawet jajkami i cebulą. Powstał co prawda Urząd do Walki z Lichwą i Spekulacją z siedzibą w Pałacu Branickich, ale nie dawał rady z paskarskim procederem. Jego składy z konfiskowanym towarem były co i rusz okradane przez miejscowych złodziejaszków. Wszystko wracało znowu na czarny rynek.
Powróćmy jednak do pomarańczy. 4 stycznia 1935 r. w Gdyni, w gmachu Bałtyckich Aukcji Owocowych, odbyła się ich pierwsza licytacja. Zjawiło się kilkudziesięciu handlowców z całego kraju. Codziennie szło pod młotek do 10 tys. skrzyń południowych owoców. Komisarz rządowy w Gdyni, aby zapobiec nadużyciom ustanowił jednolitą cenę detaliczną - 1,20 zł za kg.
Do Białegostoku szybko dotarła pierwsza partia - 150 kilogramów. Odebrała ją hurtownia przy Rynku Kościuszki 34. Po towar ustawiła się natychmiast owocarnia z całego miasta. Szybko okazało się, że kupcy wolą sprzedawać pomarańcze nie na kilogramy, a na sztuki. To im się lepiej opłacało. Za 6 owoców po 30 - 40 gr zarabiali od 1,80 do 2,40 zł. Cała istota pomarańczowej spekulacji. Klienci oczywiście zaprotestowali. Wtrącił się starosta Świątkiewicz. Odtąd pomarańcze z nowych dostaw miały iść po 1,30 zł za kilo, zaś handlarze winni wystawiać cennik w widocznym miejscu.
Co bardziej szacowne firmy sklepowe takie jak Gurewicz (Rynek Kościuszki 38 czy B-cia Głowińscy (Rynek Kościuszki 9) zastosowały się akuratnie do rozporządzenia. Ci ostatni sprzedawali nawet po 2 kilo do rąk. Ale już Pitecki z ul. Kilińskiego życzył sobie 1,50 zł, a w halach targowych na Rybnym Rynku nikt nie sprzedawał niżej niż 1,40. Trudno było protestować, kiedy dzieci chciały zamienić smak jabłka na bardziej egzotyczny.
Nie był to jednak koniec spekulacyjnych machlojek. Nieuczciwym przekupniom dziwnie szybko kończyła się sprzedaż kilogramowa, po której proponowali dalej, ukradkiem, pomarańcze na sztuki. Pojawili się też uliczne koniki. Działali do spółki z hurtownikami. Wędrując z koszykami w okolicach dworca czy po ul. Piłsudskiego, bezczelnie zachwalali swój towar. Chętnych po owoce nie brakowało. Spekulacja pomarańczami odbywała się w całym kraju. Przodowała oczywiście Warszawa. Wszystko skończyło się w marcu, kiedy Gdyni wygasło pozwolenie importowe.
Zagadkowo wyglądała w tym czasie także cena cukru. Oficjalnie wynosiła 1 zł za 1 kg. Jednak niektórzy kupcy białostoccy w ramach konkurencji sprzedawali swój towar po 98, a nawet po 97 gr. Musieli chachmęcić coś z jego jakością i wagą.
Tak też widzieli to wścibscy dziennikarze.