Mam kolegę z harcerstwa. Mieszka w Exeter. To za morzem. Raczej kanałem. Choć wszystko zależy od tego, z której strony spojrzeć. Otóż mój kolega z Exeter ma znajomego, rzetelnego ponoć muzułmanina, który, gdy uważa, że czegoś nie powinien robić, mówi, że prędzej niż to zrobi, zje boczek. A jak wiadomo, boczku nigdy nie zje.
Ja tam mięsa raczej nie jem. Ale nie z powodów religijnych. Historia wyglądała tak, że pracowałem w redakcji pewnego miesięcznika z dwiema dziewczynami, które dostały modnego wtedy w pewnych kręgach szmergla na temat kuchni, gotowania, urządzeń kuchennych, spożywczych półproduktów, przypraw i tego wszystkiego, czego nie wymieniam, a co z jedzeniem jest związane. Szmergiel ten ich objawiał się w sposób taki, że w kółko o tym wszystkim rozmawiały z zaangażowaniem podobnym, jakie chłopcy czują do futbolu, żużla czy – niektórzy – szkodliwości szczepień. Pewnego dnia zaczęły obmawiać pana, który hoduje gdzieś, chyba pod Wrocławiem, krowy. Na mięso. I, że przy jego wołowinie, ta z Kobe się chowa. Pan te krowy przytula, masuje, piosenki im śpiewa, i przez to tych krów szczęście, ich mięso jest wyśmienite. Czyli, że chłop wchodzi ze swoimi krowami w relacje emocjonalne, a potem szlachtuje. Dotarło do mnie, że to zupełnie jakbym koty własne zjadł i konstatacja ta zrobiła na mnie większe wrażenie, niż obserwowanie przemysłowego uboju świń. Ćwierć wieku temu, po doświadczeniu w rzeźni, rzuciłem mięso na jakieś dwa tygodnie. Teraz mięsa unikam z dziesięć lat. Jakoś sobie z tym radzę. Być może dlatego, że nie podchodzę do tej sprawy dogmatycznie. Do legendy przeszła rozmowa, którą prowadziłem z fotografem Hrechorowiczem. Ja: Nie jem mięsa. On: Jesteś wegetarianinem. Ja: Nie, nie jestem. Nie jem mięsa. On: Czyli jesteś wegetarianinem. Ja: Nie jestem. Po prostu nie jem mięsa. On: Jesteś wegetarianinem.
I tak przez dobre piętnaście minut.
Głowy sobie nie dam uciąć, ale wydaje się mi, że dialog ten mógł mieć miejsce podczas pierwszej zagranicznej wizyty prezydenta Dudy. Wizyty w Tallinnie. W rocznicę podpisania paktu Ribbentrop–Mołotow. W Estonii. Zamiast tradycyjnego Berlina z Paryżem czy Brukseli.
Parę lat później, na jakiejś idiotycznej imprezie w Centrum Olimpijskim, fotoreporter z Wyborczej przypomniał mi tę wizytę. Wciąż nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że do większości komentatorów polityki zagranicznej nie dotarło, jak ważna to była manifestacja. Nowy polski prezydent nie leci się zameldować w tzw. starej Europie, tylko wybiera mały kraj, z którym łączą nas doświadczenia, historia.
Jeżeli miałbym się zakładać, co za dekady będzie zapamiętane z tej prezydentury, postawiłbym, że nie będzie to poczucie humoru głowy Państwa. Że będzie to raczej odbudowanie związków pomiędzy krajami leżącymi między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym. Związków, które istniały przez tysiąc lat. I nagle zaczęły znikać. Ważniejsze było, by autostradą dojechać do Lizbony, niż pociągiem na Słowację. Bezpośrednio, bo przez Czechy się dało.
Pomysł Trójmorza, który w założeniach miał służyć budowie połączeń biznesowych, komunikacyjnych, energetycznych – tych słynnych interkonektorów, które dziś utrudniają Rosji gazowy szantaż, nabrał znaczenia politycznego. Dziś, głosu nas, sąsiadów Rosji się słucha. Nie tak, jak w 2014, kiedy zainteresowane biznesami z Moskwą kraje narzuciły Ukrainie porozumienia mińskie, później, nie przywiązując wagi, czy Rosja się z tych porozumień wywiązuje.
Parę dni temu, na szczycie Trójmorza, w Rydze, z inicjatywy prezydenta Dudy, zmieniono niepisaną zasadę mówiącą, że członkiem może być tylko kraj unijny. Zmieniono, by do członkostwa zaprosić Ukrainę. Trójmorze rośnie w siłę. Jest poważnym partnerem dla Amerykanów. I to – jak widać – niezależnie od administracji.
A jednocześnie wciąż można usłyszeć, że Polska nie prowadzi polityki wschodniej. Nasi zawodowi komentatorzy spraw zagranicznych mają z ocenianiem polskiej dyplomacji tak, jak tamten muzułmanin z Exeter z boczkiem. Przez usta im żadna pochwała nie przejdzie.