Szok w Poznaniu! Pierwszy mecz półfinałowy zdecydowanie na korzyść Stali Gorzów
Czapki z głów przed zawodnikami klubu z Gorzowa, bo tego, czego dokonali wczoraj w stolicy Wielkopolski, chyba nikt się nie spodziewał. Choć niemal wszyscy wróżyli im ciężką przeprawę z wicemistrzami Polski z Wrocławia, to Stal rozjechała na Golęcinie Betard Spartę aż 20 punktami. Szok, niedowierzanie, bezsilność - tak w kilku słowach można określić nastrój gospodarzy w trakcie i po zakończeniu meczu. Za to u nas wielka radość, bo tak korzystny wynik stawia żółto-niebieskich w bardzo komfortowej sytuacji przed niedzielnym rewanżem na „Jancarzu”.
Wbrew niepokojącym sygnałom (słabsza forma niektórych stalowców u schyłku rundy zasadniczej) nasi ze spokojem podeszli do pierwszego pojedynku półfinałowego play off i... niemal od początku przejęli inicjatywę. Na dość przyczepnym po opadach deszczu torze (w Poznaniu padało przed zawodami i od III biegu do końca meczu) w głównej mierze o kolejności na mecie decydował udany start. O dziwo, znakomicie właśnie ten element opanowali stalowcy, którzy we wcześniejszych spotkaniach nie zawsze imponowali szybkim puszczaniem sprzęgła. Wczoraj było z tym już bez zarzutu, dlatego w pierwszym wirażu najczęściej widzieliśmy dwóch zawodników w żółto-niebieskich kewlarach. Jeśli nawet któremuś z nich poszło gorzej spod taśmy, to niektórzy potrafili odrobić dystans także na trasie. Szacunek, bo tak udany występ w zasadzie zapewnił im występ w dwumeczu o złoto.
Już pierwsza seria pokazała, że gorzowianie poważnie myślą o zwycięstwie. Nasi tylko w I wyścigu pozwolili zwyciężyć zawodnikowi Betardu Sparty, bo kolejnych siedem zakończyło się już naszymi zwycięstwami. Stalowcy aż pięć razy wygrali podwójnie, dwukrotnie 4:2 i już na półmetku mieli 24 „oczek” przewagi. Prawdziwy nokaut, bo którym „Spartanie” nie mieli prawa się podnieść. I choć sprawa wydawała się być przesądzona, gospodarze próbowali w dalszej fazie meczu częściowo zmniejszyć stratę. Dwa biegi wygrali 5:1, ale już podwójna rezerwa taktyczna z XII wyścigu spaliła na panewce, bo w takim samym stosunku zwyciężyli goście. Cóż, recepta na sukces była bardzo prosta. Szybki start, przypilnowanie pozycji w pierwszym łuku i ucieczka na pełnym gazie aż do mety. Szybciej pojęli to nasi i zasłużenie rozgromili rywali. Rewanż w tej sytuacji wydaje się być formalnością.
Co ciekawe, bardzo duża obawa przed ulewą sprawiła, że mecz toczył się w błyskawicznym tempie. Miejscowi trochę kręcili nosem, bo liczyli, że zawody zostaną przerwane, gdy z biegu na bieg warunki na torze stawały się coraz trudniejsze. Ostatecznie udało się odjechać aż trzynaście biegów i dopiero wtedy sędzia po konsultacji z komisarzem i przewodniczącym jury zawodów zdecydował się zakończyć mecz.
- Jury uznało, że odsypana nawierzchnia była ciężka, gliniasta, a po opadach tor zaczął się rozrywać. Naszym zdaniem nie było sensu ryzykować zdrowia zawodników. Wynik był już rozstrzygnięty. Kontuzji było w żużlu sporo, więc podjęliśmy decyzję zanim coś miałoby się wydarzyć. Dalej po prostu jechać się nie dało. Musieliśmy zadbać o zdrowie zawodników - wyjaśnił sędzia spotkania Krzysztof Meyze.