Stanisław Terlecki: Kolorowe życie i śmierć w nędzy byłego reprezentacyjnego piłkarza
Był idolem kibiców, którzy kochali go za jego inteligentną, techniczną, szybką grę. Nieprzeciętnie inteligentny, nie szedł na kompromisy. Zmarł ponad rok temu w samotności, jak nędzarz. Dlaczego?
Grali w znanych klubach, byli idolami, zarabiali, nie martwili się o przyszłość. Żyć, nie umierać. A jednak stracili wszystko: sławę, pieniądze, zdrowie, rodzinę, przyjaciół. Piłkę zastąpiła im butelka, klub – knajpa, trenera – pielęgniarka, boisko – oddział psychiatryczny.
Tak o swoim losie mógłby opowiedzieć były znakomity piłkarz Stanisław Terlecki. Mógłby, gdyby żył. Zmarł 28 grudnia 2017 roku, w wieku 62 lat. Jak nędzarz, w samotności, opuszczony przez najbliższą rodzinę, nie uratowany – po spożyciu kilku piw i leków psychotropowych – przez swą kobietę, pielęgniarkę, która sądzi, że popełnił samobójstwo.
Kolorowy ptak romantycznego futbolu, enfant terrible polskiej piłki nożnej, elegant na i poza boiskiem, niekonwencjonalny indywidualista, facet z klasą - to tylko niektóre określenia pasujące do sylwetki piłkarza, którego tragiczne losy w książce „Terlecki” opisał dziennikarz sportowy Piotr Dobrowolski.
Terlecki był zaprzeczeniem piłkarzy, o których mówi się „skóra, fura i komóra”. Ukończył historię na Uniwersytecie Łódzkim (tytuł pracy magisterskiej: „Kodeks rycerski w XIV-wiecznej Polsce”), pochłaniał książki: beletrystykę, historię, psychologię, sensację, uwielbiał m.in. „Ziemię obiecaną” i „Trylogię”, znakomicie znał Biblię. Był oczytany, inteligentny, pięknie się wysławiał. Miał swoje zdanie, bronił swoich racji, nie szedł na łatwe kompromisy.
Kult wolności
„W domu zawsze panował kult wolności. Ojca zniszczyli w pracy, bo jako jedyny z całego wydziału nie zapisał się do partii” - mówił Terlecki, który cztery razy bez powodzenia kandydował do Sejmu (z list KL-D, PSL i LPR), a wcześniej, w 1980 roku, był członkiem Komitetu Strajkowego na Uniwersytecie Łódzkim i, jak pisze autor, „miał tak zakorzenioną, wyniesioną z domu nienawiść do komuny, że gdyby nie wyjechał do Ameryki, pewnie skończyłby w więzieniu z wyrokiem za próbę obalenia ustroju socjalistycznego”. Jego ojciec, chory na serce, nie dostał paszportu, bo nie był partyjny, choć Terlecki starał się go ściągnąć do USA (zmarł podczas spaceru w 1983 roku).
Na boisku Terlecki też był przebojowy. Świetnie dryblował, imponował szybkością, grał efektownie. Uchodził za indywidualistę.
Miał dwa wielkie marzenia: zagrać na mistrzostwach świata i wystąpić w jednej drużynie ze swym synem.
Pierwsze się nie spełniło. Na mundialu 1978 w Argentynie nie wystąpił, bo w meczu ligowym chciał się popisać i „potańczyć z rywalami”. A jeden z nich zaatakował go dwoma nogami. Wprawdzie dzięki katorżniczej rehabilitacji szybko wrócił na boisko, ale trener Jacek Gmoch nie zabrał go na MŚ, bo uznał, że nie do końca odzyskał pełnię sił.
Mundial 1982 w Hiszpanii oglądał jako... turysta, bo został zdyskwalifikowany przez PZPN za „aferę na Okęciu”, gdzie najpierw prywatną ładą podwiózł pijanego Józefa Młynarczyka z hotelu, a potem, by uniemożliwić ekipie TVP sfilmowanie chwiejącego się bramkarza, odłączył kabel zasilający lampy, powodując brak doświetlenia w hali lotniska.
Terlecki, Młynarczyk oraz także broniący „Młynarza” Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda zostali zdyskwalifikowani, ale tylko ten pierwszy musiał odcierpieć roczną karę w całości. Do końca życia miał pretensje do Bońka i jego dwóch kolegów, że nie zabrali go na rozmowy z władzami, które skróciły dyskwalifikacje trzem z „bandy czworga”.
Niechciany w kraju
Niechciany w Polsce, w 1981 roku Terlecki wyjechał do USA, gdzie grał m.in. w słynnym Cosmosie Nowy Jork. Furorę robił w halowych rozgrywkach jako zawodnik Pittsburgh Spirit.
Początki pobytu w USA były trudne. Wspominał: „„Łapało się każdą robotę. Sprzątałem biura za pięć dolarów za godzinę, byłem ochroniarzem...”.
Dorobił się na piłce. W Pittsburghu i Cosmosie zarabiał 25 tys. dolarów miesięcznie.
„Ponad 800 razy więcej niż przeciętny Kowalski harujący nad Wisłą na chwałę socjalizmu” - pisze Dobrowolski. I wylicza, że Terlecki za jedną miesięczną pensję mógł kupić 14 fiatów 126p, a za dwie - pięć 50-metrowych mieszkań w Warszawie.
Za każdego gola dostawał ekstra 1000 dolarów.
W Pittsburghu mieszkał z rodziną w trzypiętrowym bliźniaku, w San Jose - w domu z basenem, pięcioma sypialniami i ogrodem, w Nowym Jorku - w domu położonym niedaleko rezydencji byłego prezydenta USA Nixona. Podpisanie kontraktu z Cosmosem, w którym grał z wielkimi sławami Franzem Beckenbauerem i Johanem Neeskensem uświetnił swą wizytą „król futbolu” Pele.
Terlecki kupił za kilkadziesiąt tysięcy dolarów sprzęt dla Centrum Matki Polki i kilkanaście bel sztucznej murawy dla ŁKS, pomógł siostrze kupić dom w Australii, sprezentował drogi zegarek młodemu chłopakowi. Miał gest, nawet gdy już zaczął biedować.
Gdy w USA doszło do kryzysu ligi, która nie wystartowała, Terlecki wrócił do kraju, grał znów w ŁKS Łódź, a potem w Legii Warszawa. Po powrocie z kolejnego pobytu, tym razem krótkiego, w USA, grał m.in. w ŁKS i Polonii Warszawa.
W tej drugiej w 1991 roku wystąpił w meczu z Borutą Zgierz ze swym 15-letnim synem Maciejem. Wtedy spełnił jedno ze swych dwóch wielkich marzeń.
Nie wypaliły interesy
Jak Terlecki zmarnował fortunę, którą zarobił w USA? Na co wydał zarobione dolary?
„Też go o to pytałem. I Stasio sam przyznawał, że nie umiał szanować pieniędzy. Może nie wydawał na prawo i lewo, ale niczego nie odmawiał. Ani sobie, ani najbliższym.” - mówi w książce Paweł Lewandowski, właściciel biura projektowego, który do końca opiekował się Terleckim. Dodaje, że początkiem upadku piłkarza było zamknięcie firmy zajmującej się sprowadzaniem z Ameryki farb antykorozyjnych. Nie wypalił mu też inny interes, prowadzony z synem Gmocha, Piotrem - import z Grecji oliwek i marmuru.
Terlecki nie radził sobie na tym polu. „Bo w biznesie trzeba być bezwzględnym i cynicznym, a Stasiek był osobą niezwykle szczerą i otwartą. Gdyby go ktoś poprosił, to by wszystko rozdał” - cytuje Dobrowolski red. Dariusza Kurowskiego, dobrze znającego piłkarza.
Finansowe problemy Terleckiego zbiegły się z rodzinnymi. Z synem Maciejem poróżnił się w 1997 roku, gdy ten przeszedł z jego ukochanego ŁKS do rywala - Widzewa. 17 lat później na łamach jednej z gazet oskarżył syna o to, że pod jego nieobecność zabrał jego mamą (czyli babcię Macieja) do banku i nakłonił, by przelała 160 tys. zł na swe konto. Syn tłumaczył, że uczynił tak, bo bał się, iż ojciec „wszystko roztrwoni”.
Mama Terleckiego miała myśleć o samobójstwie. Odkręciła gaz. „Uratowało nas to, Że mam czujny sen” - opowiadał dziennikarzom piłkarz, który miał podobne skłonności.
Wiosną 2015 roku sąsiad zastał go stojącego na krześle ze sznurem w rękach. „Stacho zamierzał się powiesić” - mówił Lewandowski autorowi książki. Terlecki mieszkał wtedy w pokoiku z kuchnią, bez stołu i krzeseł, z pustą lodówką, z ciuchami na podłodze. Gdy dotarł tam Lewandowski, zastał zarośniętego, półżywego Terleckiego, który mówił, że od trzech tygodni nic nie jadł, tylko pił wodę z kranu. „Ale najgorsze, że w tym czasie nic nie paliłem” - dodał piłkarz.
Terlecki stracił kontakt nie tylko z Maciejem (który mówił: „Ojciec sprzedał mnie jak konia”), ale i żoną, córką Anną (jest śpiewaczka operową) oraz synem Tomaszem (został prawnikiem). Rozmawiał praktycznie tylko z synem Stanisławem juniorem (jest prywatnym przedsiębiorcą).
Oskarżał rodzinę, że trzykrotnie oddawała go na leczenie do zamkniętego zakładu, by go ubezwłasnowolnić i wydawać jego pieniądze. Wyznał, że był głupi, kupując i remontując luksusową posiadłość w Podkowie Leśnej (skąd pochodziła żona i gdzie się pobrali w 1975 roku) oraz przepisując jej nieruchomości, biżuterię, antyki (wyceniał to wszystko na pół miliona dolarów). Zarzut Macieja, że żerował na schorowanej matce, bo mu się nie chce pracować, odpierał twierdzeniem, że ma chorobę wieńcową.
Matka Terleckiego, Teresa, zmarła w domu opieki w kwietniu 2016 roku. Maciej zapewnia, że pogodził się z ojcem, gdy go odwiedził w szpitalu, że jego mama parę razy zapraszała męża, także na wigilię, ale zawsze odmawiał.
Co tak naprawdę zaszło między Terleckim a resztą rodziny, pewnie nie dowiemy się nigdy. Faktem jest, że w ostatnich latach byłą gwiazdę boisk utrzymywali przy życiu obcy ludzie. W szpitalu psychiatrycznym w Łodzi spędził, z krótkimi przerwami, prawie dwa lata. Wielu pacjentów pamiętało go z boiska, ale głównie postrzegało jako człowieka walczącego z własnymi słabościami. Żona go odwiedziła ponoć tylko raz.
700 złotych renty
Przez ponad cztery miesiące Terlecki mieszkał u innego pacjenta „psychiatryka” Henryka Leszczyńskiego. Dostawał 700 zł renty inwalidzkiej (miał arytmię serca). Był też zatrudniony w MOSiR, gdzie nadzorował boisko i wydawał sprzęt, ale nie przykładał się do pracy, trzymała go w niej możliwość gry w piłkę z dziećmi.
Mający wielkie powodzenie u kobiet i słowny „bajer” Terlecki związał się m.in. z pielęgniarką, którą ponownie spotkał w 2015 roku na odwyku (pierwszy raz poznali się, gdy miała 17 lat i przychodziła na treningi piłkarzy ŁKS), i która, jak przekonuje, dla niego zostawiła męża i dwóch synów. W rozmowie z autorem książki twierdzi, iż „Staś marzył, że w Ameryce zaczniemy nowe życie”, bo jego znajomy w USA obiecywał mu posadę skauta Chicago Fire. 48-latka zapewnia, że była w ciąży z Terleckim, ale poroniła, gdy on leżał w szpitalu.
„To był zazwyczaj bardzo łagodny człowiek, ale kiedy zwracałam mu uwagę, żeby nie mieszał piwa z psychotropami, dwa razy rzucił się na mnie z nożem” - opowiada Dobrowolskiemu.
Ostatnie chwile
Spędziła z nim ostatnie jego chwile w życiu. Mówi, że dzień przed śmiercią napisał pozew rozwodowy, że chciał się z nią ożenić.
Terlecki zmarł 28 grudnia 2017 roku. Gabriela P. znalazła go leżącego w dresie przy wersalce. Żył. Zapewnia, że nie spodziewała się najgorszego, bo kilka tygodni wcześniej „wypił tylko jedno piwo. I po psychotropach odleciał. Ale po paru godzinach doszedł do siebie”. Nie zadzwoniła po pogotowie. „Myślałam, że się prześpi, przetrzeźwieje i wróci do żywych (…). Niestety. Chciał i odszedł” - opowiada. Oficjalnie przyczyną zgonu Terleckiego było długotrwałe wyniszczenie organizmu.
Z sugestią Gabrieli P. o samobójstwie Terleckiego nie zgadza się wspomniany Leszczyński, gdyż piłkarz często mieszał prochy z piwem. Zarzuca też jej, że nie wezwała pogotowia, bo była pijana.
Już po śmierci Terleckiego Lewandowski dowiedział się, że dzwonił on do wszystkich bliskich znajomych, żegnając się z nimi.
Do niego też dzwonił, ale początkowo nie potraktował jego słów serio, bo zdarzało mu się to wcześniej. „Zobaczysz, Pawełku, jeszcze gdzieś kiedyś, tam na górze, będziesz cieszył się z moich goli. A póki co, żegnaj” - usłyszał.
Osoby z otoczenia Terleckiego zapewniają, że nie sięgał on po alkohol w trakcie trwania kariery, tylko dopiero po niej.
***
W historii polskiego futbolu można znaleźć przykłady graczy, którzy z powodu trunków - a także uzależnienia od hazardu, kłopotów z prawem, problemami z psychiką i nieodpowiedzialnych zachowań - zmarnowali kariery albo nie do końca osiągnęli to, do czego byli predysponowani. Niektórzy z powodu alkoholu skończyli tragicznie.
Dariusz Marciniak, były zawodnik m.in. Śląska Wrocław i Zagłębia Lubin, a także... Skawinki, zmarł w 2003 roku, w wieku zaledwie 36 lat na zawał serca w następstwie choroby alkoholowej.
Kłopoty z piciem (i hazardem) miał też legendarny Kazimierz Deyna. Dziwne okoliczności jego śmierci w 1989 - wjechał z impetem w stojącą na pasie awaryjnym, oświetloną ciężarówkę, mając 2 promile alkoholu we krwi - pozwalały na wysnuwanie różnych teorii dotyczących przyczyn tej tragedii, nie wyłączając samobójstwa z powodu straty fortuny w kasynach czy depresji wynikłej z niemożności spłaty długów mafii.
Za kołnierz nie wylewał jeden z najlepszych bramkarzy w historii polskiej piłki Józef Młynarczyk. Były wiślak Andrzej Iwan wspominał, że w 1980 roku „Młynarz” poleciał do Argentyny „zalany w trupa”, i to z otwartym złamanym palcem, ale stanął w bramce („Musieliśmy pilnować, by sobie nie golnął”), a Polska pokonała ówczesnego mistrza świata 2:1.
Alkohol zniszczył nie tylko kariery, ale i życie kilku wiślakom, m.in. Janowi Karweckiemu i Zbigniewowi Płaszewskiemu.
Ten pierwszy nie poleciał z Wisłą do Australii, bo dzień wcześniej się upił. Po zakończeniu kariery nie pił przez 15 lat, pracował w księgarni na krakowskim Rynku. Któregoś dnia się napił i stracił pracę.
Za kołnierz nie wylewał też wiślak Radosław Kałużny. Za młodu był niemiłosierny bity przez ojca, byłego boksera, nie znoszącego alkoholu. W reprezentacji miał debiutować w Hongkongu, ale lecąc samolotem, tak się upił ze... stewardesą, że w Bombaju, gdzie było międzylądowanie, oboje zostali na pokładzie, jako jedyni oprócz pilotów. Nie byli bowiem w stanie nawet wstać. Nie zagrał w kadrze za karę.
W ostatnich latach najgłośniej z powodu nie tylko problemów z alkoholem było o Andrzeju Iwanie, Dawidzie Janczyku i Igorze Sypniewskim. W głośnych książkach o sobie przyznawali się do alkoholizmu, depresji, a nawet prób samobójczych,
Iwan, były piłkarz m.in. Wandy i Wisły, nie krył, że wypił morze wódki. Dwa miesiące spędził w szpitalu psychiatrycznym, miewał próby samobójcze. W pijackiej furii zaatakował kelnerki w nowohuckim lokalu „Stylowa”, za co został na miejscu spałowany przez zomowców, a potem ponownie, gdy się im postawił, na posterunku. Trafił do paki, przepadł mu wyjazd do Australii i Japonii. Grając w Bochum i Salonikach zarobił 1,2 mln marek. Ale nie umiał z nich zrobić użytku. I zgubił go hazard. Kiedyś w Warszawie w ciągu trzech dni przegrał ponad 100 tys. dolarów. Od pewnego czasu odnajduje się w roli piłkarskiego eksperta.
Sądeczanin Janczyk z powodu alkoholu zmarnował swą karierę, zanim się na dobre zaczęła. Mając 20 lat trafił do CSKA Moskwa. To właśnie wtedy, jak wspomina, mu „odbiło”. „Im mniej grałem, tym więcej się bawiłem” - pisał.
Pił z powodu samotności, frustracji, że nie załapał się do składu, tęsknoty za domem. Nie widział, co zrobić z kasą. Premie, po 100 tys. dolarów, trzymał w pudełkach po butach. Latał imprezować do Warszawy czy Londynu. Próbował się odbudować sportowo w Belgii, pomagał mu tam Włodzimierz Lubański, ale nie zrezygnował z picia. Efektu nie dały kolejne wypożyczenia z CSKA i powrót do kraju, próby gry w Piaście Gliwice i Sandecji.
Gdy nie miał za co pić, zastawiał wszystko, co się dało w lombardzie. Trafił do ośrodka, terapii uzależnień, żona zawiozła go na odtrucie i odwyk. Groziła mu śmierć. Prosto ze szpitala poszedł do sklepu kupić połówkę. Obiecywał poprawę, ale nie dotrzymywał słowa. Pił na umór. W epilogu książki, w rozmowie z jej autorem zapewnia, że wyjdzie z alkoholizmu, że więcej nie upadnie.
Sypniewski twierdzi, że jego problemy zaczęły się w... Krakowie, gdy został piłkarzem Wisły.
Ale pić zaczął dużo wcześniej. Kiedy był zawodnikiem greckiej Kavali, po pijanemu wjechał w samochód policjanta i trafił do aresztu. W Krakowie też dużo pił, w dodatku wpadł w depresję i wciągnęła go ruletka. Na treningi chodził skacowany. Lekarz wiślaków zawiózł go do szpitala psychiatrycznego, ale Sypniewski zaraz uciekł i wrócił do Łodzi.
W swej autobiografii pisze, że od tej pory panicznie bał się Krakowa: „Irracjonalne myśli, że wszyscy mnie prześladują i chcą porwać do Krakowa, długo siedziały we mnie”. Nie chciał też spotkać piłkarzy Wisły, bo według niego ich szatnia go „wręcz zniszczyła”.
Pojechał grać do Szwecji, skąd tak bardzo nie chciał wracać do Polski, że najpierw uciekł przed trenerem reprezentacji, który przyjechał do Halmstad, by zobaczyć go w akcji, a potem poprosił, by nie powoływać go do kadry! Bał się spotkania z polskimi działaczami, trenerami, dziennikarzami i... porwania do Krakowa. Gdy kiedyś pod domem usłyszał polską mowę, postanowił się zabić. Zażył 30 tabletek. „Zasypiając przez moment, poczułem się wolny, bo wiedziałem, że już nie będę musiał się bać” pisał. Depresja była coraz większa. Zachowywał się dziwnie, na przykład kładł się na boisku. Tak jak kilkanaście miesięcy później w trakcie meczu Sokoła Aleksandrów. Tracił wtedy kontrolę nad sobą.
Wrócił do ŁKS i pił jeszcze więcej. Zażywał też psychotropy. Kolejna emigracja do Szwecji trwała krótko. Policja go zatrzymała za jazdę po pijaku i trafił na 10 dni do aresztu.
Potem w Polsce też wchodził w konflikty z prawem (udział w ataku na kibiców Lecha,obrzucenie kobiety butelką, awanturowanie się pod wpływem alkoholu). Za znęcanie się nad matką oraz grożenie konkubinie i policjantom został skazany na 1,5 roku więzienia i dostał skierowanie na przymusowe leczenie. Tuż po wyjściu z paki znów pić. Przestał, gdy wykryto u niego lekki udar.
W wydanej w 2014 roku autobiografii pisał, iż wierzy, że już nie sięgnie po butelkę...
Lewandowski w książce o Terleckim wspomniał, że jego znajomy widział Sypniewskiego z bezdomnymi. Miał być zniszczony, ważyć 40 kg. „Szkoda piłkarza. Taki był piłkarz... - mówił Lewandowski.
Szkoda wszystkich, którzy zmarnowali swe kariery i życie przez m.in. alkohol.