Ciepłym, zmysłowym i przejmującym głosem Stanisława Celińska otula z „Atramentowej...”. O wydanym w ubiegłym roku albumie, współpracy z Wajdą i pędzie życia mówiła w Koszalinie.
Stanisława Celińska, aktorka, a od kilku lat wokalistka była gościem I Koszalińskiego Kongresu Kultury. Spotkanie z nią poprowadził dziennikarz Piotr Pawłowski, a wieczorem spotkała się ze słuchaczami podczas koncertu w sali widowiskowej Centrum Kultury 105. Zabrzmiały m.in. utwory z ostatniej płyty artystki - z „Atramentowej...”. I dało się odczuć to, co Stanisława Celińska podkreśla od kilku już lat - muzyka jest dla niej coraz ważniejsza. Zresztą, wrastała w nią już od dzieciństwa. - Urodziłam się z rodziców muzyków. Ojciec był pianistą, mama skrzypaczką - wspomina Celińska. - Bali się bardzo, że wybiorę sobie ten trudny zawód, dlatego nie posłali mnie do szkoły muzycznej. Wybrałam sobie więc... łatwy zawód, czyli aktorstwo (śmiech).
„O, tata gra”
Pianino stało w domu, więc mała Stasia i tak szybko nauczyła się grać. Jak podkreśla, muzyka po prostu w niej była. - Kiedy miałam trzy latka, siadałam pod fortepianem, a ojciec zaczynał grać różne utwory. Był muzykiem z prawdziwego zdarzenia, więc grał na przykład kompozycje Chopina. Później, kiedy słyszałam je w radio, mówiłam: „O, tata gra”. Można powiedzieć, że nasiąkłam muzyką - opisuje artystka.
Na debiut wokalny czas przyszedł dość późno. W grudniu 2012 roku premierę miała jej pierwsza płyta „Nowa Warszawa”, nagrana wspólnie z pianistą Bartkiem Wąsikiem i Royal String Quartet. Trzy lata później na sklepowych półkach pokazała się „Atramentowa...”.
- Recitale śpiewałam praktycznie cały czas, ale nie umiałam zebrać materiału na płytę i po prostu jej stworzyć. Może czekałam na swoją wypowiedź... Do tego dużo grałam, dużo pracowałam i nie miałam czasu - mówi Stanisława Celińska. Doskonale pamięta, co pomyślała, kiedy Maciej Muraszko, który odpowiada na płycie za muzykę, przyniósł jej do przesłuchania „Atramentową rumbę”. - Uznałam, że to może być to. I pomału się to wyklarowało. Powstała płyta. I powstała inna Stasia, która nie krzyczy, nie gromi, a śpiewa cieplutko, trochę w stylu Cesárii Évory, głosem dającym nadzieję. Mądrzyłam się jeszcze na temat tekstów, więc Maciej powiedział: „To sama napisz”. I zaczęło się. Rozsypał się worek. Piszę je teraz, one dają mi dużo radości, bo praca twórcza jest niezwykła. Kiedy siadam przed białą kartką papieru, chcę wyrazić swe myśli, to co czuję, a przede wszystkim kiedy chcę podzielić się z ludźmi sobą, swoimi nadziejami, ale też ich pocieszać, to rzeczywiście nowa droga. Droga, z którą wiąże prawdziwa twórczość - akcentuje Celińska.
Tylko polski tekst
Artystkę zaskoczyło to, jak ludzie odebrali jej muzykę. Nagrała album właściwie dla siebie. - Bardzo cicho, spokojnie, szeptem, można powiedzieć. Okazało się, że płyta się sprzedała, jest podwójnie platynowa - przyznaje. Stanisława Celińska domyśla się jednak, gdzie tkwi sekret tego sukcesu. - Jak człowiek sam sobie odpowie na pytanie, czego chce tak naprawdę, to wtedy może tym trafiać do serc innych ludzi. Wajda powiedział kiedyś, że chciałby kręcić takie filmy, jakie sam chciałby oglądać. Zastanowiłam się więc, jak chciałabym, żeby ktoś do mnie przemawiał ze sceny, z estrady. Odpowiedź była taka: niech będzie to ciepły przekaz, magnetyczna muzyka, a do tego powinien być mądry tekst, po polsku. I kiedy tak się stało, ludzie zaczęli kupować tę płytę. Ale co jeszcze się dzieje! Przychodzą na koncerty, płaczą, opowiadają, że im się dziecko urodziło i przy mojej płycie usypiają niemowlęta... - uśmiecha się artystka.
Chcę wzruszać
Do koncertów przywiązuje szczególną wagę. Jak tłumaczy, spotkania ze słuchaczami muszą trwać przynajmniej dwie godziny. - Inaczej nie osiągnę tego, co chcę. Tego spokoju, przekazu, tej wymiany energii. Inaczej to byłby po prostu odśpiewany koncert. Do widzenia się z państwem, sprawa się odbyła! A jeśli ktoś ma się wzruszyć, ma to zostać w jego sercu, to musi trwać. Czas musi zostać zatrzymany na tu i teraz - przekonuje.
Artystka proponuje słuchaczom, by zatrzymali się i spojrzeli w głąb siebie, znaleźli dla siebie chwilę w czasach pędu i wrzasku. - Nawet Maciej Muraszko nie za bardzo wierzył, że uda się nam „Atramentową...” zelektryzować ludzi. Mówił, że to takie smutnawe. A ja po prostu wierzyłam, że to może nie być tylko mój głos. Że będę śpiewać głosem wielu innych osób. Kiedyś miałam takie doświadczenie z Gustawem Holoubkiem. To były słynne „Dziady” z 1968 roku. Doskonale pamiętam moje wrażenia. Gustaw tak przez chwilę stał, potem odwrócił się i zaczął mówić „Wielką improwizację”. Było to coś niezwykłego. Byłam w absolutnym uniesieniu i przez lata zastanawiałam się, dlaczego ja i inni tak to przeżyliśmy. I doszłam do tego. Gustaw mówił tak, jakby mówił w moim imieniu! To było jakby przezroczyste aktorstwo, bez niepotrzebnych gestów i nadekspresji. To tak, jakbym ja była na scenie. To zapadło mi głęboko w sercu... - wspomina Celińska.
Wyśpiewuje nasze życie
Jakiś czas przed śmiercią Holoubka aktorzy spotkali się w Radziejowicach. - Rozmawialiśmy o aktorstwie, o potrzebnym w nim dystansie. Z jednej strony mówi się, że trzeba go łapać, z drugiej to jest trudne, kiedy rola tak bardzo przylega, że trzeba utoczyć trochę krwi, by ludzie poczuli to głęboko. Kiedy powiedziałam Gustawowi, że wtedy w „Dziadach” mówił w moim imieniu, ucieszył się i odparł, że o to mu chodziło. I tak jest chyba z „Atramentową...”. Mówię trochę w imieniu ludzi, którzy mają takie problemy, jak ja. I kobiety przychodzą i mówią - pani wyśpiewała moje życie... - mówi Celińska.
Debiut u Wajdy
Stanisława Celińska w Koszalinie wspominała też Andrzeja Wajdę, który zmarł 9 października tego roku. Ostatni raz współpracowali przy „Katyniu”, a początek? Zaraz po dyplomie aktorka została zaangażowana do roli Niny w jego „Krajobrazie po bitwie”. Grała Żydówkę skazaną po śmierci bliskich na samotną tułaczkę. Partnerował jej Daniel Olbrychski. Film osiągnął wielki sukces w Cannes, a Celińska zebrała tam świetne recenzje. Wspomina: - To była niesamowita przygoda. Skończyłam szkołę teatralną, by być aktorką teatralną. Film traktowałam trochę po macoszemu. Nie przejmowałam się nim specjalnie, ale kiedy zaproszono mnie na próbne zdjęcia, pojechałam. Dlaczego mnie? W 1969 roku wygrałam Opole. Na ekranie wydawałam się taka smukła, chmurna, inna zupełnie niż w rzeczywistości. Zobaczył mnie wtedy asystent Wajdy. Umówił się ze mną w kawiarni i... mina mu trochę zrzedła, kiedy weszła mała piegowata Stasia. Zaprosił mnie na zdjęcia, zgodziłam się, ale ponieważ wiedziałam, że będę w Teatrze Współczesnym, szczególnie się nie przejęłam.
Dlatego, kiedy dostała tekst, nie znalazła czasu, żeby się go... nauczyć. Weszła na plan i oznajmiła, że będzie improwizować. Wajda skwitował to krótkim „aha”. - Daniel Olbrychski założył okularki, takie okrągłe. Nieprawdziwy był. Zdjęłam mu je od razu. Daniel był zachwycony. Potrzebował do tej roli kogoś silnego, twardego. On sam wtedy był nie na koniu, tylko taki słaby poeta. Potrzebował baby, która go zdominuje. Zdjęcia były podobno świetne, ale roli tej nie dostałam. Wróciłam do teatru, pomyślałam: ich strata. To była wypisz wymaluj dla mnie rola. Po jakimś czasie dostałam telegram. „Stasiu, przyjeżdżaj, ratuj nasz film. Andrzej Wajda”.
Jedną ze scen uratowała... książką dla dorosłych. - Była scena miłosna. Jechaliśmy na nią autobusem. Poważnie! Gdzie tam wtedy takie rzeczy, jak transport, catering. Jak ktoś nie wziął kanapek, to był głodny. Czasem przyjechał bigos, kiełbasa, zupa z wkładką. I wszyscy stali w kolejce, łącznie z Wajdą. No więc jedziemy kręcić tę miłosną scenę. Widziałam, że Olbrychski i Wajda, byli bardzo zdenerwowani. A ja miałam wtedy narzeczonego, który ze Szwecji przywiózł mi książeczkę z pozycjami. Taką do nauki. Panowie pytają, jak my to zrobimy, a ja wyciągam książeczkę i mówię: tak! - wspomina Celińska. I jak mówi, pomału, krok po kroku Wajda darzył ją coraz większą sympatią. Działo się dokładnie tak, jak ze słuchaczami, których uwodzi dziś każdym kolejnym dźwiękiem na płycie...