Stare zegary idą do lamusa, bo nie ma ich kto naprawiać
Roman Kopeć jest zielonogórzaninem. Od 1962 roku niezmiennie prowadzi zakład zegarmistrzowski, najpierw przy ul. Piłsudskiego (dawniej: Nowotki) 5, a obecnie przy ul. Moniuszki. Jak szybko płynie czas? - szukamy odpowiedzi w rozmowie z fachowcem.
Czy długo jest Pan zegarmistrzem?
- Zaczynałem jako uczeń panów Aulicha i Chileckiego, w Zielonej Górze przy ul. Żeromskiego 8. Tam skończyłem jako czeladnik i wzięli mnie do wojska. Chodziłem do podoficerskiej szkoły wojsk lotniczych w Oleśnicy (dolnośląskie), gdzie kształciłem się na mechanika przyrządów pokładowych samolotów odrzutowych. Dwa lata pracowałem na tym sprzęcie, później służyłem kilka lat w Powidzu. Po służbie wojskowej wróciłem do Zielonej Góry, do mistrza. Jeden z moich kolegów (Kowalski) powiedział, że jest wolne miejsce w Nowej Soli i tam po paru miesiącach, od 1962 roku, pracowałem u pana Aksentowicza. W 1965 roku otworzyłem własny zakład przy ul. Moniuszki. I tak już tu majstruję ponad 50 lat!
Mam Pan trudną przeszłość powojenną?
- Tak, przez siedem lat byłem na Sybirze. Wraz z rodziną w 1949 roku zostałem zabrany jako 11-letni chłopiec z Troków koło Wilna i wywieziony do Irkucka. Od 13 roku życia pracowałem tam przy obróbce drewna. Mróz do – 40-50 stopni, ciężkie warunki życia i jakoś przetrwałem.
Nie ubolewa Pan nad tym, że zawód zegarmistrza należy do ginących zawodów?
- Jak najbardziej. Ginie on wszędzie, na całym świecie, nawet we Francji, Niemczech i Szwajcarii. Młodzi ludzie nie chcą ślęczeć nad zegarami. Elektronika i komputery przejęły młodzież. Ich to pasjonuje, a nie jakieś tam dłubanie w starociach. Mam przeczucie, że raczej to nie wróci. Antyki idą do lamusa, nikt ich już nie chce. Najwyżej zegary kominkowe. Duże zegary tanieją, bo nie ma kto ich zreperować i konserwować. Właściciele szukają kogoś do tych napraw, nie znajdują i niosą je do lamusa. A Polak coś tam jeszcze kombinuje.
Czy widzi Pan jakichś następców?
- Raczej nie. Jak już mówiłem, młodzi się do tej pracy nie garną. Wyszkoliłem wcześniej pięciu zegarmistrzów, z których pracuje tylko jeden: Mirosław Dzik w Kożuchowie (dwóch zmarło, jeden się rozchorował, a czwarty wyjechał z kraju i nic o nim nie wiem).
Co sprawia największe kłopoty w Pańskiej pracy?
- Do starych zegarków, głównie do rosyjskich, brakuje części. W latach 90-tych skończył się handel z Rosją i bazujemy tylko na starych zapasach. Jak ich zabraknie, żadnego starego zegarka od wschodnich sąsiadów nie naprawię.
Jak to jest z kukułkami?
- Każdy zegarek mechaniczny należy konserwować. Często mieszki papierowe rozsypują się, łamią i trzeba je wymienić. Jedynie dobre zegarki z kukułką, tzw. schwarzwaldzkie, mają mieszki skórzane i te się długo trzymają.
Jacy są klienci Pańskiego zakładu?
- Nie mam z nimi żadnych problemów. W większości są mili, życzliwi, pytają o zdrowie. Na przykład przychodzą i mówią: Jeszcze Pan tutaj jest? Mam wielu znajomych, którzy przychodzą porozmawiać, odwiedzają mnie i pytają czy jestem zdrowy? (Śmiech). Niedawno, 20 stycznia, skończyłem 79 lat i już osiemdziesiątka na karku. Jestem na emeryturze i tak sobie tu dorabiam...
Czy czas teraz płynie Panu wolniej, czy szybciej?
- Czas płynie mi zdecydowanie szybciej i panu też. Im człowiek starszy, tym szybciej upływa czas. Całe szczęście, że komputer (pokazuje na serce) pracuje,. To człowiek jeszcze może.
Nie sprawia Panu kłopotów dojazd z Zielonej Góry do Nowej Soli?
- W żadnym wypadku. Wszyscy mnie tutaj znają. W Zielonej Górze jestem nieznany, tam musiałbym zaczynać wszystko od początku. Dlatego prowadzę warsztat tutaj.
Roman Kopeć (ur. 1938) – zegarmistrz, wdowiec. Ma córkę Alinę, matematyczkę wykładowcę UZ w Zielonej Górze, zięć Mariusz, też matematyk, jest dyrektorem szkoły. Wnuczka Agnieszka, ukończyła na UZ trzy fakultety: matematykę, fizykę i astronomie, wygrała konkurs w internecie na pracę w Instytucie Naukowym w Warszawie i tam wyjechała. Pan Roman jest zapalonym sportowcem (narty, hokej, pływanie), lubi podróże i ciekawych ludzi.