Do tej pory znaliśmy Staszka Karpiela-Bułeckę jako wokalistę grupy Future Folk. Teraz opublikował piosenkę „Nie potrzeba nam” – i startuje z solową działalnością. Nam opowiada czy wychowa swego syna na górala.
Skąd pomysł, aby rozpocząć solową karierę?
Człowiek szuka inspiracji i otwiera szerzej głowę na to, by robić coś nowego. Zespół Future Folk ma się dobrze i świetnie sobie radzi od dziesięciu lat. Chciałem jednak coś zmienić i nie tkwić ciągle w tym samym. Młodzi ludzie jeżdżą po świecie i poznają różne gatunki muzyczne. Również i ja. Dlatego chcę czerpać pomysły z innych źródeł. Stąd mój nowy utwór odwołuje się do dancehallu rodem z Jamajki. A to dlatego, że w programie „Dance, Dance, Dance” tańczyłem właśnie w tym ognistym rytmie.
W piosence „Nie potrzeba nam” słychać też echa bałkańskiego folkloru. Nie chcesz jednak oddalać się zbyt daleko od etno?
Nie chcę, bo to jest coś, z czym się urodziłem i co chcę zachować. Szukam inspiracji w całym regionie Karpat: od Polski, przez Słowację i Ukrainę, po Bałkany. Folk musi więc być, bo to, co proponuję jest wtedy prawdziwe. Gdybym coś udawał, ludzie od razu by to wyczuli i nie kupiliby tego. Tymczasem często słyszę, że odnajdują prawdziwego mnie w tym kawałku.
Z kim współpracujesz przy tworzeniu solowego repertuaru?
Team jest bardzo znany, bo odpowiada za wielkie przeboje Roksany Węgiel i Viki Gabor – to Patryk Kumór i Dominik Buczkowski. Kiedyś sami mieli styczność ze sceną, ale ostatecznie bardziej odnaleźli się w tworzeniu i produkcji piosenek dla innych. Co ciekawe: Future Folk startowało kiedyś z Patrykiem na festiwalu „Top Trendy” w Sopocie. I to my wtedy wygraliśmy. (śmiech)
Będzie więcej waszych wspólnych piosenek?
Tak. Na razie siadamy do tworzenia kolejnego utworu. Ta współpraca nie skończyła się więc na jednym singlu. Może będzie nawet cała płyta, bo rewelacyjnie się dogadujemy. Mamy taką samą fantazję – a to jest ważne, bo trzeba mieć podobną energię, kiedy się współpracuje. Wtedy powstają fajne rzeczy.
Pochodzisz ze znakomitego rodu góralskiego. Jakie to dziedzictwo ma dla ciebie znaczenie?
Ogromne. Dzięki niemu mam taki, a nie inny charakter. Dzięki temu jestem w miejscu, w którym jestem. Ciężko jest chwalić swoje, bo zaraz można usłyszeć, że się w głowie poprzewracało. Ale każdy, kto był w górach i poznał rdzennych górali, od razu zakochuje się w tej kulturze i tradycji, bo jest barwna, żywa i wyjątkowa. Mam się więc czym chwalić.
Dużo z tej góralskiej tradycji jest obecne w twoim aktualnym życiu?
Bardzo dużo. Pilnowali tego najpierw moi dziadkowie, a potem – mama z tatą. Kiedy jednak świat się otworzył przed nami otworem, młode pokolenie zobaczyło jak żyją inni ludzie. Dlatego również to nas inspiruje. Szkoda by jednak było, gdyby zaginęła nasza rodzima tradycja i obyczaje. Nie daj Boże, by się sprawdziło to, co kiedyś mówił mój tata – że przyjdzie taki czas, iż góral będzie siedział w klatce, na której naklejona będzie kartka „Nie dokarmiać górali”. (śmiech) Dlatego staram się pewne zwyczaje przekazywać mojemu synkowi. Choćby przy okazji świąt.
Rozmawiasz z nim góralską gwarą?
Na razie używam tylko niektórych słów. Gwarą rozmawiam najczęściej z kolegą z Future Folk – skrzypkiem Szymkiem Chyc-Magdzinem. Generalnie uznaję taką zasadę, że językiem literackim rozmawiam z ceprami, a po góralsku – z góralami. Łatwiej się wtedy dogadać i rozmowa od razu inaczej wygląda. Co ciekawe: gwara czasem ułatwia wiele sytuacji, kiedy trafi się na kogoś, kto ją lubi słuchać. Martwi mnie jedynie, że w radiu jej nie ma. Bo ponoć jest niezrozumiała. Dlatego nie ma tam góralskiej muzyki.
Podhale ma jednak ciemną stronę. To choćby pijaństwo górali. Jak sobie radzisz z tym bagażem?
Czy faktycznie jest to tutaj większy problem niż w innych częściach Polski? Nie wiem – bo nie znam oficjalnych danych. Wszędzie trudno patrzeć na rozpadające się przez chorobę alkoholową rodziny. Z pewnością klimat gór sprzyja sięganiu po kieliszek. Przyjęło się, że góral może wypić więcej, ponieważ mieszka wyżej i trudniej mu się przez to upić, a następnego dnia da się żyć. Ale również wielu turystów chodzi tutaj zygzakiem, bo jak twierdzą „w górach nie ma kaca”.
Jakie masz ulubione miejsca w Tatrach?
Mam - takie, gdzie można doświadczyć kontaktu z przyrodą i które są niezatłoczone. Ale dziś w górach niewiele ich jest. Tegoroczne lato pokazało, że Zakopane przyjęło trzy razy tyle gości ilu ma mieszkańców. Baza noclegowa jest duża, ale trudno uwierzyć, że aż tylu ludzi potrafi się tu pomieścić. Jednocześnie najwięcej gości ciągnie w te same dość mainstreamowe miejsca. Krupówki, Gubałówka, termy. Dlatego ja omijam je w sezonie szerokim łukiem.
Masz takie miejsca, gdzie jeszcze możesz samotnie podumać jak twoi przodkowie?
Mam, ale tylko w zimie. Wtedy zakładam narty i mogę iść, gdzie mi się żywnie podoba. Zimą w górach jest zdecydowanie mniej ludzi. W czasie pandemii doświadczyłem czegoś niezwykłego: w Tatrach nie było żywego ducha. Górale też mieli zakaz, ale do tego czasu co się nacieszyłem, to moje. Po pierwsze było pusto, po drugie – zwierzęta pojawiły się w miejscach, w których zazwyczaj już nie bywają, a po trzecie – wróbla z Kasprowego było słychać w Zakopanem. (śmiech) To mi zostanie w głowie do końca życia.
A jak się czujesz na Krupówkach?
To jest dla mnie coś tak pięknego, że... w ogóle tam nie chodzę. (śmiech) Mimo, że mieszkam niedaleko Krupówek, bo wybudowaliśmy tam pensjonat - Apartamenty u Bułecki. Na Krupówki trafiam tylko wtedy, kiedy muszę coś załatwić. Kiedy byłem młody, to uczyłem się w budowlance, która mieści się na końcu Krupówek. Chodziłem jednak do niej bocznymi drogami, żeby tylko ominąć ten deptak. Razi mnie tam brak spójności, męczy tłum i hałas.
Wspomniałeś o szkole: jesteś z wykształcenia technikiem budowlanym. Pracowałeś kiedyś w zawodzie?
Tak. W 2005 roku, jak każdy szanujący się góral, zostałem wysłany do USA na przysłowiową „kontraktorkę”, żeby zarobić trochę „dularów”. Moja babcia wyekspediowała w tamtych czasach pół Podhala do Ameryki, bo miała świetne relacje z konsulatem w Krakowie. W końcu ci, którzy wyjechali dzięki niej, postanowili się odwdzięczyć i wzięli mnie do roboty na budowie. Technikum wtedy mi się bardzo przydało i doceniłem to, co mówił mi ojciec: „Idź do budowlanki, bo gdyby przyszedł taki czas, że nie będziesz miał roboty, to pójdziesz na budowę i rodzinę wyżywisz. Po budowlance rozwiniesz też wyobraźnię”. Przypomniało mi się to podczas pandemii, kiedy ludzie musieli się przebranżawiać, a budowlanka szła najlepiej. Jestem wdzięczny ojcu, że zwrócił moją uwagę na to, jaką wartością jest posiadanie takiego wykształcenia.
Przy budowie swego pensjonatu też pracowałeś fizycznie?
No jasne! Chociaż nie mam na to papierów, sam siadłem na koparkę i zrobiłem całą „oborę”. Dlatego dzisiaj jakby trzeba było, mogę każdemu plac koło domu skopać pod hydraulikę. (śmiech)
Najpierw poznaliśmy cię jako narciarza freestylowego. Jak wspominasz okres, kiedy startowałeś w tych zawodach?
To był piękny czas: młodość, brawura, fantazja. Nie miałem żadnych obowiązków na głowie oprócz szkoły. A i z nią było różnie: w klasie maturalnej miałem 90 procent nieusprawiedliwionych nieobecności. (śmiech) Wiadomo - na pasję potrzeba czasu. Narciarstwo freestylowe było wtedy w Polsce nowością, dlatego patrzono na nas jak na wariatów. Dzisiaj jest już na olimpiadzie – i muszę się pochwalić, że mój młodszy brat Szczepan jest jedenastokrotnym mistrzem Polski w tej dyscyplinie. Mnie się jedynie marzyło, by robić takie rzeczy, jak on dzisiaj robi.
To niebezpieczny i karkołomny sport. Jak zmieniło cię uprawianie go przez 15 lat?
Kiedy zacząłem, szło mi tak dobrze, że zostałem pierwszym Polakiem, którego zaangażowano do międzynarodowego teamu. Dzięki temu zarabiałem swoje pierwsze własne pieniądze i dla chłopaka, który uczył się w szkole, to były ogromne kwoty. Początkowo uczyliśmy się jeździć od snowboardzistów, bo oni potrafili robić akrobacje, które my też chcieliśmy wykonywać. Doszło jednak do konfliktu między nami. Ostatecznie został on zażegnany i dzisiaj mamy wspólne zawody. I to jest piękne, że ten freestyle połączył nas jak parapet z boazerią w domu. (śmiech)
Dzisiaj nadal uprawiasz sport?
Ja mam po babci pieprz w tyłku i muszę uprawiać sport. Nie umiem i nie chcę żyć bez ruchu. Przecież to niezdrowe! Teraz moja główna aktywność to przede wszystkim ski-touring, który łączy przyjemne z pożytecznym. Najpierw wychodzimy na górę, a potem zjeżdżamy z niej na dół. Można samemu, z przyjaciółmi, z całą rodziną. Niby to tylko jeden zjazd – ale właśnie przez to jest wyjątkowy. Wyjść najpierw na Kasprowy, a potem z niego zjechać to coś zupełnie innego niż wjechać kolejką. Polecam – jestem w tym zakochany. Poza tym biegam, jeżdżę na rowerze, zawsze kiedy mam okazje wpadam do boxu cross-fitowego. No i mamy małe dziecko, więc bezruch mi raczej nie grozi. (śmiech)
Dlaczego porzuciłeś profesjonalny sport i rozpocząłeś karierę wokalisty?
To stało się spontanicznie i dość płynnie. Jeszcze kiedy występowałem na zawodach, to już dawałem pierwsze koncerty. Nawet podczas tych samych imprez. Grałem koncert – a potem schodziłem ze sceny i szedłem na stok, żeby jeździć w zawodach. (śmiech) Ale im byłem starszy, tym więcej się nad tym wszystkim zastanawiałem. Miałem już zespół i gdybym złamał nogę, to w najlepszym przypadku musiałbym stać na scenie i się nie ruszać, a to dla mnie byłoby nie do przyjęcia. Dlatego płynnie przeszedłem ze sportu do show-biznesu.
Twój tata grał na skrzypcach w Krywaniu i ze Zbigniewem Namysłowskim. Ucieszył się, że poszedłeś w jego ślady?
On nawet w ogóle nie wiedział, że mam zespół. Zobaczył mnie dopiero na scenie. I choć nigdy tego nie powiedział mi osobiście, to zdarzyło mi się usłyszeć, że podobno jest ze mnie dumny. Ja też teraz jestem tatą i cieszę się, kiedy widzę siebie w swoim synku. Ojciec nigdy nie pchał nas na siłę do niczego. Z jednej strony mu za to dziękuję, ale z drugiej – myślę, że mądra zachęta by mi się wtedy przydała. Bo może dzisiaj umiałbym grać na skrzypcach jak on? A tak – początkowo poszedłem w sport. Ale nie żałuję. Muzyka jednak z czasem wyszła na wierzch. Cóż: niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Twój zespół Future Folk łączy góralski folklor z elektroniczną muzyką klubową. To nie świętokradztwo?
Drugi koncert, jaki daliśmy w karierze zespołu, odbył się w Zakopanem. I mieliśmy wtedy z tyłu głowy pytanie: co na to nasi „ortodoksi”? Nie mogłem się jednak za bardzo nad tym zastanawiać, nie chciałem, żeby strach przed oceną zatrzymał projekt, z którego byłem dumny. My jesteśmy zupełnie innym pokoleniem – dlatego podajemy tę góralszczyznę w innym sosie. Mogło się to spodobać, ale mogło też wywołać regionalny skandal (śmiech). Całe szczęście odbiór był świetny. A byli ludzie z Podhala w różnym wieku. Skoro jednak nie poleciały w naszą stronę flaszki, to znaczy, że wyszło dobrze. My celowo łączymy folklor z nowoczesnymi brzmieniami, żeby był on strawny dla młodych ludzi. I mimo, że w przyszłym roku będziemy obchodzili dziesięciolecie, nadal jesteśmy swego rodzaju nowością.
Początkowo mylono cię z twoim stryjem – Sebastianem Karpielem-Bułecką z Zakopowera. Irytowało cię to?
Jest mnóstwo anegdot na ten temat. Jedni mówią na mnie Sebastian Karpiel-Bułecka, inni – Stanisław Bachleda-Curuś, wersji jest wiele. Ostatnio listonosz przyniósł list zaadresowany do... Sebastiana Bacheldy-Curusia. I mówi: „To chyba do tego drugiego z Golców”. (śmiech) Przysięgam, tego jeszcze nie było.
Rywalizujesz trochę ze stryjem, jeśli chodzi o muzyczne sukcesy?
W ogóle nie. Ludzie nas pchają do jednego wora, ale każdy tak naprawdę robi co innego. Mamy zupełnie inne charaktery, jesteśmy całkiem innymi ludźmi, gramy inną muzykę, mamy innych odbiorców. To, że obaj jesteśmy w show-biznesie, jest tak naprawdę dla nas tylko na plus. Łatwiej się wspierać.
Koncerty dają ci taki sam zastrzyk adrenaliny jak kiedyś akrobacje na nartach?
- To jest dokładnie to samo. Trema przed zawodami, którą miałem, kiedy widziałem tłumy ludzi obserwujące zjazd, była dla mnie zawsze motywująca. Teraz ma to przełożenie na występy. Kiedy wchodzę na scenę, dostaję taki zastrzyk adrenaliny, że szaleję potem przez cały koncert.
Panuje opinia, że w show-biznesie trzeba mieć „twardy tyłek”, żeby przetrwać. Zgadasz się?
Moja siła polega na tym, jak zostałem wychowany przez rodziców. Oni wpoili mi wartości, które są ponad wszystko. Oczywiście wiem, że niejedna osoba z show-biznesu tak mówiła, a potem różnie bywało. W moim przypadku pomaga mi to jednak nie dać się zwariować i nie wciągnąć w jakieś nieciekawe sytuacje. Nigdy nie myślałem o sobie, że mógłbym być gwiazdą. Staram się od tego odciąć. Zawsze kieruję myśli w stronę domu i rodziny. Niejeden artysta nie ma takiej przystani i dlatego wpada w depresję. Bo trudno w nią nie popaść, kiedy po koncercie, na którym jest euforia, wraca się do pustego domu, gdzie nikogo nie ma. Znam ludzi, którzy czegoś takiego doświadczyli i wiem, jak trudno im pomóc. Ja wiem kim jestem i ile znaczą dla mnie bliskie relacje. Odkąd jestem tatą, inaczej patrzę na świat i tym mocniej doceniam wartość więzi.
Z czasem okazało się, że zostałeś gwiazdą telewizji. Wziąłeś udział w prawie dziesięciu różnych programach typu reality-show czy talent-show dla celebrytów. Skąd twoja popularność w tych kręgach?
Poszedłem do pierwszego i chyba mnie polubili. Może dlatego producenci proponowali mi potem udział w kolejnych projektach. Szczerze przyznam, że kiedy szedłem do większości z nich, to odczuwałem spory stres. Nigdy nie byłem pewny wygranej. „Czy ja dam sobie radę?” – myślałem. Ale jako sportowiec szybko łapałem ducha walki. „Chcę się sprawdzić” – mówiłem. I większość z tych programów pokazała mi, że rzeczy niemożliwe są możliwe, trzeba tylko uwierzyć w siebie i dać sobie szanse spróbować. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że gdybym odmówił i nie wziął udziału w tych programach, to bardzo bym tego żałował. Każdy był inny, z każdego zebrałem inne doświadczenia. Korzystam z nich do dziś.
Ostatnio widzieliśmy cię w „Dance, Dance, Dance”, gdzie objawiłeś się jako znakomity i wytrwały tancerz. Skąd u ciebie te zdolności?
Sam nie wiedziałem, że takie mam. Ale dziś, kiedy pójdę na jakieś wesele, to trzaskam nie tylko góralskie tańce, ale potrafię zatańczyć nawet dancehall z jedną czy drugą ciotką. (śmiech) Do tej pory nie wierzę, że dałem radę dojść do finału tego programu. Dzięki temu bardziej uwierzyłem w siebie. Ja byłem tam przecież jedynym uczestnikiem, który był kompletnym amatorem i nie miał nic wspólnego z tańcem. To było tak jakbym z kierowcy samochodu musiał nagle stać się pilotem samolotu.
Dużo pracy kosztował cię występ w tym programie?
Prawie cztery miesiące prób, czasem po osiem godzin dzień w dzień. W międzyczasie jeszcze przyplątał się COVID. To nas osłabiło, ale jak mówią „góralska żyć to i gwoździa przemieli”. Dlatego szybko się wyprostowałem i dotarliśmy do finału. Najważniejsi byli jednak wspaniali ludzie, których dzięki temu programowi poznałem. To była piękna przygoda. Będzie o czym opowiadać synowi.
Kiedyś powiedziałeś, że twoją „przygodą życia” był udział w „Azja Express”. Dlaczego?
Początkowo myślałem, że powędrujemy tydzień lub dwa i koniec. Tymczasem zrobiliśmy stopem ponad dwa tysiące kilometrów. A początkowo wydawało mi się, że nie dam sobie z tym rady. Okazało się jednak, że człowiek rzucony na głęboką wodę, musi sobie poradzić. I łapie się pazurami wszystkiego, czego może. Nie znałem języków – porozumiewałem się więc na migi. Napatrzyłem się tam na ludzką biedę, dlatego kiedy wróciłem do Polski, już na nic nie narzekałem.
Wtedy urodził ci się syn. Trudno ci było zostawić partnerkę i dziecko w Polsce?
To było najgorsze. Początkowo chciałem z tego powodu zrezygnować. Przedyskutowałem jednak sprawę z Hanią i ona mnie zachęciła żebym pojechał. A nie wiedziała czy będę tam tydzień czy miesiąc. Świetnie sobie jednak dała radę z maluchem, za co jestem jej ogromnie wdzięczny. Dzięki temu mogłem doświadczyć fajnej przygody.
Hania zamieniła się już w góralkę?
- Hania pochodzi z Warszawy, ale kiedy założy podhalański strój, to wygląda na góralkę bardziej niż prawdziwe góralki. Oczywiście jest sobą i powoli aklimatyzuje się na Podhalu. Od roku mamy swój dom i pensjonat w Zakopanem, więc jest co robić. Na początku postawiła na urządzanie się i wspieranie uruchomienia pensjonatu, teraz jednak wraca do swojej pasji - jest mediatorką i wspiera ludzi w porozumiewaniu się. Tęskni za Warszawą i bliskimi, często więc kursuje miedzy stolicą, a Podhalem.
Najpierw to Ty przeprowadziłeś się do Warszawy. Jak się tam odnalazłeś?
Mieszkałem tam w sumie dwanaście lat. Mam w stolicy przyjaciół i znajomych, swoje ulubione miejsca i zwyczaje. Lubię Warszawę. Ponadto było mi wygodnie jeździć na koncerty z centrum. A jako muzyk muszę czasem w jeden tydzień pokonać kilka tysięcy kilometrów samochodem.
Lubisz taki tryb życia?
Pandemia pokazała, że kiedy mi tego zabrakło, bardzo za tym tęskniłem. Ja uwielbiam jeździć. Teraz jestem starszy, a z wiekiem to trochę trudniej przychodzi. Wielu myśli, że to lekki kawałek chleba. A to nieprawda. Tydzień temu graliśmy dwa koncerty w jeden dzień. Do tego naprawdę trzeba dużo energii. Tym bardziej, że śpiewamy na żywo, a nie z playbacku. Gdyby nie sport, który trzyma moje ciało w dobrej formie, to byłoby mi ciężko.
Jakim jesteś ojcem dla swego syna?
Obawiam się, że bywam nerwowy i niecierpliwy częściej niż bym chciał. Na szczęście potrafię czasem od Hani podebrać sposób patrzenia i wtedy łatwiej nam się dogadać. Staś jest świetnym małym człowiekiem. Widzę u niego wyraźną smykałkę do sportu. Zabieram go na wypady do kolegów w Bielsku, ostatnio dużo czasu spędzamy na basenie.
Będzie bardziej warszawiakiem czy góralem?
Na pewno będzie miał głowę otwartą i będzie umiał wszędzie sobie poradzić. Teraz mieszka na Podhalu, więc myślę, że będzie czerpał stąd. Ale też ma mamę rodowitą warszawiankę. Urodził się i mieszkał w stolicy, ma tam ulubione miejsca, rodzinę, koleżanki i kolegów. Może nie będzie musiał wybierać.