Stefan Batory, pochodzący z Kolbuszowej twórca popularnej aplikacji Booksy: dwa lata żyłem na ziemniakach
Stefan Batory to twórca popularnej aplikacji Booksy, która podbija świat. Pochodzący z Kolbuszowej na Podkarpaciu biznesmen, pracuje w Dolinie Krzemowej i chce stworzyć największą firmę na świecie. Choć jeszcze kilkanaście lat temu stać go było tylko na ziemniaki.
Nazwisko zobowiązuje?
Mój tata dostał na imię Stefan, a przed nim mój dziadek. To tradycja od wielu pokoleń. Mój syn też nosi takie imię. Wielokrotnie słyszałem, że z takim imieniem i nazwiskiem nie mogę się poddać. Muszę walczyć.
Pomagało w życiu?
Tak... Zwłaszcza jak pani z dziekanatu wywieszała listę, na którą mieliśmy się zapisywać na dodatkowy przedmiot. Dopóki ja się nie wpisałem, to były tam normalne nazwiska. Po mnie od razu pojawiali się Kaczor Donald i Hans Kloss. Jeden profesor wykreślił mnie przez to z listy studentów. Odkręcałem to przez kilka dni. Raz mi się jednak upiekło. Kiedy przekroczyłem prędkość, policjant mnie puścił bez mandatu. Podobno dlatego, że w jego wsi mieszkał... Adam Mickiewicz.
Spodziewał się pan, że za kilka lat wyląduje w Nowym Jorku?
Pierwszy raz byłem w USA w liceum. Dowiedziałem się od nauczyciela angielskiego o programie stypendialnym, dzięki któremu można wyjechać do Stanów. W 1994 roku poleciałem tam na rok. Podróż pokazała mi, że świat jest na wyciągnięcie ręki. Nawet dla człowieka z Podkarpacia, z małego miasteczka, z przeciętnej rodziny.
Poszerzyło to panu horyzonty?
Zobaczyłem, jak wygląda świat. Kiedy wróciłem do kraju i poszedłem na studia na Politechnikę Warszawską, to nie czułem, że istnieją jakiekolwiek bariery.
To znaczy?
Mój tata też był w USA, pojechał tam do pracy. Jak zresztą wielu z Podkarpacia. Dlatego myślałem, że do Stanów jeździ za pracą i żeby przesyłać pieniądze dla rodziny. Kiedy tam się znalazłem, to zmieniłem myślenie. Wiedziałem też, że kiedyś jeszcze do tych Stanów wrócę, nie wiedziałem po co, na jak długo.
I czy biznesowo?
Wtedy ciężko było sobie wyobrazić, że polskie firmy będą jak równy z równym konkurowały z amerykańskimi, globalnymi graczami. Ciężko było sobie wyobrazić, że Polacy będą zakładali firmy w Stanach. A co dopiero, że będą na tym rynku wygrywali. Pamiętam, że jak wróciłem, to pomyślałem: przecież to są tacy sami ludzie, jak my. Wcale nie są od nas mądrzejsi czy lepsi. Mieli trochę więcej szczęścia, że się urodzili w kraju, który dał im większe możliwości.
Jaka jest różnica mentalności polskiej i amerykańskiej?
Ona była i nadal jest. Dobrze pamiętam komunizm, pamiętam puste półki. Zapewne dopiero pokolenie naszych wnuków będzie w pełni uwolnione od tego piętna, które komunizm na nas odcisnął. To, co mnie uderzyło po powrocie, to panujące poczucie rezygnacji. Ludzie czuli się przegrani.
Kiedy pojawiły się myśli o własnym biznesie?
Już na początku lat 90., kiedy rodził się u nas kapitalizm. Pamiętam, jak w 1989 roku moi rodzice otwierali sklep. Malutki, osiedlowy sklep spożywczy w Kolbuszowej. Żaden wielki biznes i nie zbili na nim majątku. Jeszcze 15 lat temu jeździli starą skodą 105L. A jeśli zarabiali jakieś pieniądze, to przeznaczali je na edukację moją i rodzeństwa. My pomagaliśmy rodzicom, jak mogliśmy. Nosiliśmy towar, rozkładaliśmy go na półkach, czasem sprzedawaliśmy. To mi uświadomiło, że prowadzenie biznesu wymaga bardzo dużej odpowiedzialności. Trzeba tym żyć 24/7. Widziałem, jak mama w weekendy uzupełniała księgi rachunkowe, tata jeździł po nocy do hurtowni. W tamtym okresie był spory problem z zaopatrzeniem. Było ciężko.
Mało zachęcające.
To mi uświadomiło jedną rzecz - przedsiębiorcy mogą zmieniać świat wokół siebie. Ten sklep ułatwił życie wielu osobom. Rodzice zmienili ich życie.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień