Sto lat temu wierzyliśmy w zabobony
Jeśli nie będziemy potrafili spojrzeć uczciwie w naszą przeszłość, nie będziemy w stanie wyciągnąć wniosków na dziś - mówi historyk Kamil Janicki, autor książki „Epoka milczenia. Przedwojenna Polska, o której wstydzimy się mówić”.
„Samiczki należy zdobywać”...
Cytuje pani Boya-Żeleńskiego.
To żart?
W żadnym razie. Boya-Żeleńskiego kojarzymy jako wielkiego propagatora feminizmu; człowieka, który otworzył nam oczy na to, jak należy postrzegać seksualność. Jego prawdziwa sylwetka jest dużo bardziej skomplikowana. To mężczyzna żyjący w pierwszej połowie XX wieku, zanurzony w tamtej epoce. Wiele jego poglądów było z naszej współczesnej perspektywy obmierzłych, prymitywnych i szkodliwych. Ten wpływowy publicysta uważał choćby, że nieletnich nie da się molestować. Co więcej, kiedy myślano, by do kodeksu karnego wprowadzić zapis, który dziś staje się normą, mianowicie, iż nadużyciem seksualnym jest wszystko, na co druga strona nie wyrazi zgody, był jednym z tych, którzy to odstrzelili.
Dlaczego?
Bo zdaniem Boya nie o to w seksie chodzi. Kobieta musi stawiać opór, bo to podnosi temperaturę stosunku. Gwałtów w tej wspaniałej epoce po prostu nie było...
Bo każda w miarę zdrowa kobieta, gdyby tego nie chciała, to by się obroniła? Tak dowodził Paweł Horoszowski, jeden z autorów wydanej w 1937 roku Encyklopedii Podręcznej Prawa Karnego.
Przedwojenni prawnicy mieli manię na punkcie postępu. Za postęp uważali jednak rozmywanie odpowiedzialności i niwelowanie kar. W czasach zaborów gwałt był traktowany jako przestępstwo ścigane z mocy prawa, ale polscy prawodawcy wprowadzili zasadę, iż ściga się go tylko wtedy, jeśli kobieta sobie tego wyraźnie zażyczy. Przekładało się to oczywiście na przyjętą powszechnie opinię, że tylko bezwstydna albo ta, która chce wymusić pieniądze, będzie dochodzić swoich praw. Może i sam przepis w kodeksie brzmi dość surowo, ale już formalne interpretacje zakrawają na absurd, jak choćby orzeczenie polskiego Sądu Najwyższego, który w 1934 roku orzekł, że gwałt ma miejsce wtedy, kiedy kobieta stawia opór, i jest to opór stały, prawdziwy, niesymulowany. Prowadziło to do sytuacji, iż każda ofiara musiała udowadniać, że naprawdę była zgwałcona. Ją stawiano przed sądem, a nie sprawcę. Wydano też kolejne orzeczenie, w myśl którego sprawca musiał być w pełni świadomy tego oporu. Tak więc wystarczyło, żeby zeznał, że nie miał pojęcia, że kobieta się broniła.
Czytaj więcej:
- Seksualnej przemocy w przedwojennej Polsce więc nie było?
- Dziecko przed sądem traktowano jako nic nieznaczącego świadka?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień