Strażnik drukarskiego dziedzictwa gotowy na nowe wyzwania
Krakowscy rzemieślnicy. Gdy pół wieku temu zaczął uczyć się fachu, pod Wawelem roiło się od drukarni typograficznych. Dziś już nie ma po nich śladu, a 67-letni Józef Rakoczy jest ostatnim tradycyjnym drukarzem. Na emeryturze postanowił ratować ten zawód od zapomnienia.
W długiej hali krakowskiego Muzeum Inżynierii Miejskiej panuje cisza. Maszyny typograficzne milczą niczym zaklęte, skrywając sekrety krakowskiego drukarstwa. Jego tradycyjna forma, uprawiana przez ponad pięć wieków, przegrała w ostatnich latach nierówną walkę z komputerami. Ta historia nie miałaby szczęśliwego zakończenia, gdyby nie Józef Rakoczy.
Sam mówi o sobie bez ogródek: ostatni drukarz RP. Na głowie charakterystyczna czapka, skrywająca siwe włosy. A jego spracowane ręce znów są brudne od farby drukarskiej. - Grube książki powstawały na kilku maszynach, a drukarz musiał dbać o utrzymanie odpowiedniej tonacji farby. Dopieszczało się każdą literkę - wspomina z rozrzewnieniem pan Józef.
Strażnik drukarskiego dziedzictwa jest właśnie w trakcie urządzania nowego warsztatu na terenie Muzeum Inżynierii Miejskiej. Tutaj zaprosiła go nowa dyrekcja placówki, po tym jak pan Józef musiał się wyprowadzić z lokalu na Zabłociu, którego właściciel wypowiedział najem.
Razem z drukarzem przy ul. św. Wawrzyńca pojawiło się sześć zabytkowych maszyn typograficznych. Najstarsza pochodzi z końca XIX wieku, a najmłodsza liczy sobie „zaledwie” 60 lat. Wszystkie na chodzie. - Chciałem coś zrobić dla mojego miasta, zachować historię drukarstwa przez pamięć dla moich kolegów po fachu i dla przyszłych pokoleń - mówi pan Józef.
Podcięte skrzydła
Historia życia ostatniego drukarza RP nie była usłana różami. Urodził się pięć lat po zakończeniu II wojny światowej. - Z dzieciństwa pamiętam, jak Kraków kończył się na rondzie Mogilskim. Tam nawet nie było pętli. Tramwaj dojeżdżał do końca szyn, motorniczy brał korbę i szedł do tylnego wagonu, wkładał ją z powrotem i jechał z powrotem - opowiada Józef Rakoczy. Żeby utrzymać rodzinę w trudnych czasach PRL-u, ojciec pracował na poczcie, a mama w wydawnictwie.
W młodości panu Józefowi nie były w głowie maszyny drukarskie, ale te latające. - Bardzo chciałem być lotnikiem i dostać się do szkoły sił powietrznych w Dęblinie - tłumaczy. Konsekwentnie dążył do realizacji swojego marzenia. Dostał się do technikum łączności, żeby zdać maturę. Spróbował dostać się do Dęblina w trzeciej klasie. - Niestety, powiedziano mi, że ja jestem skażony kapitalizmem, bo mój ojciec jako przymusowy robotnik został wyzwolony w Niemczech podczas wojny przez Amerykanów, przez co zostało „skażone” kolejne pokolenie - opowiada pan Józef.
Bardzo przeżył to podcięcie skrzydeł kariery. Rzucił technikum i nie wiedział, co dalej ze sobą zrobić. Pewnego dnia zobaczył w gazecie ogłoszenie o pracy w drukarni. Postanowił spróbować. - Pierwszy dzień pracy dokładnie pamiętam - 2 maja 1967 roku. Przyszedłem do drukarni jak głupi, bo jeszcze nic nie wiedziałem - wspomina.
Wszystkiego nauczył się od przedwojennych mistrzów fachu w Pałacu Prasy przy ulicy Wielopole - tam, gdzie przez lata mieściła się również siedziba „Dziennika Polskiego”. - Jak zaczynaliśmy pracę o szóstej rano, to włączaliśmy maszynę i braliśmy „Dziennik’ do ręki. Kierownik zawsze nam rozdawał najnowsze wydanie - opowiada z uśmiechem pan Józef.
O zawodzie drukarza rzemieślnik bez kozery mówi: artysta. Podobnie jak o zecerze składającym z setek drobnych elementów poszczególne strony. To dopiero pierwszy krok do tego, by powstała książka. Potem drukarze tacy jak pan Józef dbali m.in. o równy rozkład farby na kolejnych stronach.
Pięć minut sławy
- Na grzbiecie każdego arkusza liczącego 16 stron, które łączyło się ze sobą, była sygnatura i nazwisko drukarza. Kilka razy udało mi się trafić na swoje w pożółkłych książkach - podkreśla. Kiedy pan Józef uczył się fachu, w Krakowie roiło się od drukarni. Jednak nie były one dostępne dla wszystkich, a już na pewno nie dla opozycji demokratycznej. Pomagali im ludzie tacy jak pan Józef. Przyłączył się do ruchu przeciw władzy ludowej w czasie protestów studenckich w 1968 r. - Wtedy nawiązał się kontakt z podziemiem. Nie było łatwo coś wydrukować, bo nawet maszyny do pisania były rejestrowane - mówi.
Drukowanie wydawnictw tzw. drugiego obiegu odbiło się cieniem na jego zawodowej karierze. Z powodu wspierania opozycji w 1975 roku został zwolniony z krakowskiej drukarni kolejowej, z dożywotnim zakazem wykonywania zawodu.
Nie widział już dalej dla siebie miejsca w kraju. Dzięki znajomościom udało mu się załatwić paszporty dla siebie i żony. Przed ogłoszeniem stanu wojennego w 1981 r. wyjechali razem na wakacje do Włoch. Tak mówili polskich pogranicznikom, a tak naprawdę udali się na emigrację do Austrii.
Pan Józef mieszkał tutaj przez trzy dekady. Jak sam mówi, dobrze wykorzystał swoje pięć minut. Najpierw w małej rodzinnej drukarni, gdzie technikę typografii musiał zamienić na sitodruk. - Jej szef był ślusarzem, więc nie miał o pojęcia o tej robocie. Nie było dnia, żeby nie przychodziły reklamacje. Pierwsze, co się udało, to zlikwidować te zwroty. A po czterech latach mieliśmy już milion szylingów obrotu - kwituje.
W końcu pan Józef zdecydował się na własną drukarnię. W szczytowym momencie, w 1999 roku była notowana na 31. miejscu wśród najlepszych firm w Austrii. Interes prowadził razem z synem, który postanowił przenieść biznes do Polski. A pan Józef odkrył w sobie żyłkę wynalazcy i postanowił rozwijać technologię bezwodnego farbowania tkanin. - Do zafarbowania jednego T-shirta metodą na mokro potrzeba aż 30 litrów wody. Ponadto zatruwa się w ten sposób środowisko naturalne - wyjaśnia drukarz. Pomysł rozwijał z chemikiem Thomasem z Norymbergii, który opatentował tę technologię.
Przez lata rozwijali wspólnie swój pomysł na biznes, a w 2010 roku w końcu byli gotowi zaprezentować swoje produkty. - Ta technologia dałaby Polsce wiele tysięcy miejsc pracy. Bylibyśmy światowym zagłębiem w produkcji tkanin, zainteresowanie największych światowych firm odzieżowych było ogromne - podsumowuje pan Józef.
Czas na nowe wyzwanie
Jednak los chciał inaczej. Podczas piaskowania cegły sąsiedniego budynku na Zabłociu, gdzie znajdowała się firma, drobinki piasku dostały się do prototypowej maszyny i wszystko zostało zniszczone. Gdy Thomas się o tym dowiedział, dostał zawału serca i wkrótce zmarł. - Dla mnie to był cios niesamowity. Zostałem znowu sam - opowiada drukarz.
Dodatkowo w 2010 roku na jednym z krakowskich przejść dla pieszych został potrącony przez samochód, cudem uniknął śmierci. Jednak sąd uznał, że to pan Józef napadł na samochód i kierowcę . Wyrok - siedem miesięcy więzienia. - Gdy wyszedłem zza krat, firma była rozkradziona, już nie było do czego wracać. Tak się skończyła kariera przedsiębiorcy - mówi z żalem. Dlatego wrócił do marzenia z dawnych lat, czyli otwarcia tradycyjnego warsztatu drukarskiego.
Era typografii skończyła się w latach 80. ubiegłego stulecia. Masywne maszyny drukarskie zostały pocięte na przysłowiowe żyletki. Te, którymi teraz opiekuje się pan Józef, sprowadził z Europy Zachodniej. W małym zakładzie przy ul. Romanowicza przygotowywał się dwa lata do otwarcia drukarni jak za dawnych lat. Gdy już był gotowy, dostał wypowiedzenie. Pan Józef kilka lat wcześniej nie mógł liczyć na pomoc urzędników miejskich np. w kwestii lokalu z niższym czynszem.
Jednak teraz z pomocą przyszła dyrekcja Muzeum Inżynierii Miejskiej. - Chcemy rozpocząć stałą współpracę i otworzyć w pełni działający warsztat w ramach stałej ekspozycji o historii drukarstwa- zapowiada Monika Widzicka, główny inwentaryzator zbiorów MIM.
Maszyny pana Józefa zaczną tu hałasować jeszcze w marcu. W planach są również warsztaty z tradycyjnego drukarstwa. - Jestem naładowany nowym wyzwaniem - uśmiecha się 67-latek, urządzając swoją nową pracownię.
piotr.drabik@dziennik.krakow.pl