Strzeżcie się wyrzuconych z pracy desperatów
Mroczna strona miasta. Właściciele przedwojennych restauracji i hoteli białostockich mieli notoryczne kłopoty z zatrudnionym personelem.
Kelnerzy, portierzy, bagażowi, pokojowe czy chłopcy na posyłki popijali, bumelowali, a nawet okradali pryncypałów i gości. Kiedy miarka się przebierała, wylatywali z roboty. W odpowiedzi grozili zemstą, a nawet ją spełniali.
Ta historia przydarzyła się latem 1924 r. w hotelu Palast przy ul. Lipowej 29. Mieczysław Januszek, numerowy z Palast od dłuższego czasu miał pretensje do swojego pracodawcy. W kraju trwała przeogromna inflacja (przerwała ją dopiero reforma walutowa ministra Władysława Grabskiego, rozpoczęta w kwietniu 1924 r.), a ten nie mógł u swojego pracodawcy doprosić się nawet najmniejszej podwyżki.
Gospodarz twierdził, że dostaje dość napiwków od gości, żeby nie biedować. Argument do Januszka nie docierał. Przyjezdnych w hotelu zatrzymywało się niewielu. Woleli tańsze – III i IV kategorii. A i ci, którzy stawali w numerach Palast nie byli zbyt hojni. Ciągle więc nalegał i narzekał, i narzekał. Wtedy usłyszał o pakowaniu manatków i fora ze dwora. Postanowił odegrać się za swoją krzywdę.
Nieprzyjemne konflikty z dyrekcją mogły skończyć się w więzieniu
Wybrał stosowny moment i w jednym z hotelowych pomieszczeń rozpalił ... ognisko. Stare gazety, serwety i inne rupiecie szybko zajęły się ogniem . Wystraszony numerowy wyskoczył oknem na ulicę. Wprost w ramiona przechodzącego właśnie Lipową wywiadowcę z Ekspozytury Wydziału Śledczego. Pożar nie spowodował zbyt wielu strat, bo został w porę ugaszony. Za to podpalacza czekał kilkuletni pobyt za kratkami. W II RP takie wyczyny karano niezwykle surowo.
A oto przykład innego sporu pomiędzy pracodawcą i pracownikiem, zakończonego również wrednym czynem i sądowym wyrokiem. Rozpoczęło się to pod koniec 1937 r. Mieczysław Wićko, prowadzący popularną w Białymstoku restaurację Savoy przy ul. Kilińskiego 6 zatrudnił nowego kelnera. Był nawet z niego zadowolony. Uprzejmy, szybki w obsłudze, polubili go koledzy, spodobał się klientom. Po kilku miesiącach stosunki między szefem a Józefem Filipowiczem, tak nazywał się kelner, uległy pogorszeniu. Wićko zarzucał mu pojawiającą się coraz częściej gburowatość, pociąg do kieliszka, a nawet posądził o kradzież 2 butelek wybornej wódki. Poza tym wśród personelu zaczęły krążyć plotki, że żona właściciela okazuje mu wyraźne zainteresowanie.
W połowie lutego 1938 r. Wićko zawiadomił Filipowicza, że zwalnia go z posady. Dał jednak list polecający do innego interesu gastronomicznego, ale daleko od Białegostoku, bo w wołyńskim Łucku. Wyrzucony kelner nie skorzystał z oferty. Zaczął nękać restauratora o ponowne przyjęcie do pracy. Nachodził go co dnia, zwykle w pijanym widzie. Ten był nieustępliwy.
Późnym wieczorem 27 lutego Filipowicz znowu pojawił się w bufecie Savoy’a. Natknął się na eksszefa. Zaatakował go nożem w brzuch. Dalszych ciosów nie zdążył zadać. Został obezwładniony przez kelnerów i barowych gości. Rannego Wićkę wezwana karetka pogotowia odwiozła do szpitala Św. Rocha na ul. Piwną. Opatrzony restaurator niebawem wrócił do domu. Na początku sierpnia 1938 r. sprawa nożownika Józka Filipowicza znalazła się na wokandzie białostockiego Sądu Okręgowego. W sali sądowej przy ul. Mickiewicza stawiła się liczna, żądna sensacyjnego procesu publiczność. Rozlegały się różne komentarze. Jedni uważali Filipowicza za awanturnika, który targnął się na życie restauratora. Inni brali kelnera w obronę, dowodząc że został do tego sprowokowany przez męża – zazdrośnika.
Sam Filipowicz też próbował się bronić. Z jego słów wynikało, że pogodził się ze zwolnieniem. Chciał tylko wyjaśnić podejrzenia o romans z dyrektorową. No i wyszedł z „nerw’. Za zbyt gwałtowne wyjście sąd wlepił mu 5 lat więzienia. Dużo.