Świat bez Dylana? Dziękuję, nie! [rozmowa]
Narzeczonej mówiłem: wiesz, chyba zostanę balladzistą - mówi Filip Łobodziński, lider zespołu Dylan.pl A ona: - Aha, czyli ja będę musiała zarabiać!
Zacznę od protestu. W polskiej wersji najpopularniejszej piosenki Dylana refren brzmiał: „odpowie ci wiatr”. W pana tłumaczeniu słyszymy: „odpowiedź uniesie wiatr”.
Angielska fraza jest niejednoznaczna. Anglosaski słuchacz wie, że zarazem ta odpowiedź jest „na wietrze”, czyli jest ulotna, a jednocześnie dostępna wszystkim. Każdy kto chce, może po nią sięgnąć. Zaproponowane przeze mnie tłumaczenie może odzwierciedlać migotliwość tego sensu. Niby jest uchwytna, ale nie do końca.
Tylko czy nie pozbawia nas nadziei? W refrenie „odpowie ci wiatr” wskazany jest jako taki podmiot, który ma nam udzielić odpowiedzi...
W angielskim oryginale nadzieja nie jest słyszalna. W tekście pojawiają się pytania retoryczne i stwierdzenie, że gdzieś w powietrzu jest odpowiedź, ale gdzie - nie wiadomo.
Dużo straciliśmy przez brak obecności Boba Dylana w polskiej kulturze? Leonard Cohen był obecny w niej nawet w PRL-u, przyjeżdżał na koncerty. Propagował go Maciej Zembaty. W przypadku Dylana zabrakło takiej osoby?
Zdecydowanie tak i szkoda, że tak się stało. Sam Cohen uważał Dylana za artystę wyższej rangi niż on sam. Dylan jest znacznie trudniejszy niż Cohen. Dopiero teraz - dzięki Noblowi - chociaż liczymy na to, że i dzięki nam - także coś zacznie się w Polsce dziać i ludzie zaczną czytać, dlaczego ten „szarpidrut” dostał literacką Nagrodę Nobla. Nie nadrobimy straconych lat, szkoda. Po tym jak Dylan zaistniał w latach 60. w tamtej kulturze pojawiło się wielu innych dobrych autorów. Dylan ich ośmielił, otworzył drogę, i pokazał, że można i tak śpiewać. Także branży pokazał, że na tym da się zarobić. Dylan pisał takie utwory, jak „Mistrz wojennych gier” czy „Like a Rolling Stone”, kiedy u nas śpiewało się „bo ty się boisz myszy”. Czesław Niemien zaśpiewał „Dziwny jest ten świat”, ale to wciąż nie było to. „Dziwny jest ten świat” jest przejmującym tekstem, ale dosłownym, napisanym wprost. W nim nie ma drugiego dna, a w piosenkach Dylana, od początku otwierało się więcej możliwości i sensów. Dylan jest twórcą wpuszczającym do sali, z której można wyjść przez wiele drzwi. Możemy je otwierać i iść w różne strony. Tak wieloznaczne są jego teksty. Ich tłumaczenie wcale nie jest proste. Trzeba się na coś zdecydować, albo spróbować stworzyć coś, co również będzie otwarciem na wiele możliwości. Robię, co mogę.
Żałuję, że go wcześniej nie odkryto, bo być może i w Polsce powstawałyby poważniejsze teksty. Bardzo mało mamy w Polsce twórców snujących w piosenkach opowieści. Muniek Staszczyk zrobił to z „Kingiem”, ale sam mi się przyznał, że zainspirował go do tego Dylan.
Inni nie próbowali?
Nie badałem tego pod tym kątem, ale spróbujmy: Kora chyba nigdy nie pisała takich historyjek. Janerka i Waglewski też nie, Kazik - może? Jeśli tak, to i tak są to historie jego ojca. Być może, ale tego jest naprawę niedużo, a tam - m.in. Brus Springstein, Joni Mitchell czy Nail Young. Po nich przyszli następni. Spójrzmy na rap. To przecież też jest opowieść. To, że rap pojawił się w przestrzeni komercyjnej, również jest zasługą Dylana. On otworzył oczy branży na to, że utwór z tekstem jest fajnym i szlachetnym towarem.
Jacek Kaczmarski nazwał Dylana „jednym z bogów swojej młodości”. Pan miał podobnie?
Nie lubię ubóstwiania artystów. Dla mnie jest on po prostu jednym z filarów kultury, którą uważam i szanuję. Niezwykle istotnym twórcą. Po prostu nie umiem sobie wyobrazić świata bez Boba Dylana i jego twórczości. Ile rzeczy narodziło się dzięki niemu - to po prostu nieprawdopodobne. Świata bez Dylana nie chciałbym znać.
W czasie koncertu w Bydgoszczy powiedział pan, że zabrałby na bezludną wyspę piosenkę Dylana „W szarych pętach dżdżu”. Dlaczego akurat ta? Bo opowieść o trójkącie: ona, on i ten trzeci jest po prostu uniwersalna?
Wszystko mi się podoba w tej piosence. Od muzyki, rytmiki, harmonii, tekstu. Ciągle go międlę i bardzo cieszę się, że udało mi się zrobić polski przekład, który da się śpiewać. Tylko mam nadzieję, że nie trzeba będzie wyjeżdżać na bezludną wyspę, a jeżeli tak, to z oby większą paczką przyjaciół.
Co było pierwsze u pana: gitara czy Dylan?
Najpierw była gitara. W ostatniej klasie liceum byłem na nartach z przyjaciółmi. Któregoś dnia z lekko zwichniętą nogą zostałem w domu, a wszyscy poszli na narty. Jeden z kolegów zabrał ze sobą gitarę z enerdowskim śpiewnikiem, w którym były - nawet nie akordy - ale narysowane chwyty, takie „łapki”. Zacząłem się do tego przymierzać. Kiedy oni wrócili z nart, to już potrafiłem zagrać im piosenkę: „Donna, Donna”.
Śpiewała to Joan Baez!
A to chyba piosenka z jakiejś żydowskiego musicalu, a spopularyzowała tę piosenkę rzeczywiście Joan Baez. Tam są trzy, cztery akordy, nie była specjalnie trudna. Przez jakiś czas „jechałem” na tych kilku akordach, a rok później siadłem do tłumaczenia pierwszej piosenki i to była piosenka Boba Dylana.
Wcześniej był pan w Paryżu, gdzie w kinie zobaczył koncert z udziałem Boba Dylana.
To było w 1974 roku, a rok później kolega z liceum pokazał mi książkę z tekstami Boba Dylana. W 1978 wziąłem do ręki gitarę, a rok później powstał pierwszy przekład.
Pojawiła się myśl, a może będę w życiu śpiewał? Bardowie byli wtedy w modzie.
Pamiętam, że swojej pierwszej narzeczonej mówiłem: wiesz, chyba zostanę balladzistą. A ona: - Aha, to ja będę musiała zarabiać!
Łatwiej się łamało serca koleżanek grając na gitarze?
Tego nie wiem. Być może tak, ale nie przywiązywałem do tego wagi. Dla mnie bardziej liczyło się śpiewanie i granie. Trochę byłem nieżyciowy, ale patrząc na różnych znajomych, to tak - trop wydaje się właściwy. Wojtek Waglewski w wydanych ostatnio wspomnieniach „Jeszcze wszystko będzie możliwe” napisał, że tak naprawdę to on zawsze grał, żeby podrywać swoją żonę.
W latach 80. wasz „Zespół Reprezentacyjny” święcił triumfy, ale wybraliście własne drogi. Pan „poszedł” w media, Jarosław Gugała też.
Ale po latach się odnaleźliśmy.
Bo media były „be”?
Media zawsze są nie takie. Przynajmniej wtedy praca w mediach dawała chleb, ale radochy w tym nie było. Inaczej, była, a - podejrzewam - dla Jarka jest nadal, ale granie w zespole kojarzyło się nam z najprzyjemniejszym czasem w życiu. Postanowiliśmy go wskrzesić i w 2005 roku wróciliśmy do grania i co jakiś czas robimy to nadal. Nawet mamy w planach kolejną płytę. Tyle że zachowałem się bezczelnie, bo z „Zespołu Reprezentacyjnego” wyłuskałem jeszcze dwóch kolegów, którzy zasilili zespół Dylan.pl.
Granie i książka z pana tłumaczeniami piosenek Dylana to realizacja marzeń?
To jest marzenie, którego bałem się przez lata wypowiadać na głos. Myślałem, że to się nie uda. W końcu różni znajomi namówili mnie: weź, załóż zespół. Tylko nie „Zespół Reprezentacyjny”, bo w tym składzie nie zagracie. Inny. To prawda, bo Jarek Gugała nie czuje takiej muzyki. On mi to powiedział: - „Filu” jak będziesz chciał pianistę, to weź takiego, który to zagra, bo ja nie umiem.
W młodości śpiewaliście utwory katalońskiego poety Lluisa Llacha. Też nie były proste.
Tylko estetycznie bardziej Jarkowi pasowały. Georges Brassens także. Do muzyki Dylana, amerykańskiej, lekko swingującej, bluesującej i lekko folkowej nie był przekonany. Lubi tego słuchać, ale nie czuje w palcach.
Na literackiego Nobla dla Dylana wiele osób zareagowało jak - przepraszam - na pokojowego Nobla dla Baracka Obamy, który prowadził wtedy dwie wojny. Stąd wątpliwości - nagroda jest słuszna czy nie?
Wydawało mi się, że pół roku po fakcie już sprawa jest wyjaśniona, że nagrodę dostał słusznie. Dylan nie prowadzi żadnych wojen, nie psuje literatury. Nie pali książek, więc...
Tylko czasami „przywala” zbrojeniówce w piosenkach.
Tak, ale nie tylko. Przede wszystkim przywala ludzkości, ludziom. Dylanowi ten Nobel nie jest absolutnie do niczego potrzebny. Dla niego to jakieś dziwne wydarzenie, które mu się przydarzyło. Chyba „nie żył” tym przed terminem ogłaszania. Nie zastanawiał się: a może tym razem ja? Przecież wielu z gorącej listy murowanych kandydatów odczuwa dreszczyk emocji przed oficjalnym ogłoszeniem. Dylan na pewno nie.
A jego zachowanie? Nie oddzwaniał, nie interesował się... Dopiero po pół roku przyjechał po nagrodę.
Taki jest, a być może to jego poza, w której tkwi od lat. Nie wiem, jakim jest człowiekiem.
Prowadzi pan również program telewizyjny o książkach. Niewielu dziś po nie sięga.
Wciąż za mało ludzi mających wpływ na myślenie Polaków pokazuje, że czytanie jest w porządku. Nasi politycy nie są idolami, ale ludzie z jakichś powodów idą na nich głosować, a nie głosują na nich z powodu ich kulturalnego obycia...
...którego często brak.
Czasami ten brak jest cnotą, bo fajnie głosuje się na kogoś, kto jest takim samym tłukiem, jak ja. Nie wiem, może? Bardzo dużą wyrwę spowodowały pierwsze lata po 1989 roku, ale był to również bardzo euforyczny czas. Wtedy pojawiło się bardzo dużo chłamu.
W końcu pojawiły się książki, które wcześniej trzeba było kupować spod lady.
To też, ale wtedy pojawiło się bardzo dużo książek i filmów będących jakąś łatwizną. I ludzie się na nie rzucili, na te Ludlumy czy książkową erotykę. A zapomnieli o literaturze i po prostu się od niej odzwyczaili. Karlała potrzeba czytania. Urodziłem się w Warszawie, tam mieszkam. Codziennie w metrze widzę bardzo dużo ludzi z książkami lub czytnikami. Metrem podróżuje niewielu ludzi w Polsce, ale wiem, że w różnych małych ośrodkach jest wiele fantastycznych bibliotek i tam dzieją się przepiękne rzeczy. U nas nie promuje się czytelnictwa. Co by szkodziło, żeby celebryta czy celebrytka pojawili się „na ściance” z książką?
Zaprzyjaźniony poeta pytał, czy radio nie mogłoby nadać choć jednego wiersza dziennie.
Jestem bardzo „za”.
Filip Łobodziński dziennikarz muzyczny, tłumacz, muzyk. W dzieciństwie grał w serialach: „Podróż za jeden uśmiech” i „Stawiam na Tolka Banana”. Grał i śpiewał w „Zespole Reprezentacyjnym”. Właśnie ukazał się zbiór tekstów Boba Dylana w jego tłumaczeniu pt. „Duszny kraj”. Z zespołem Dylan.pl wydał album „Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru”.