Świąteczne dylematy drzewne: pojedynek choinek
Igły porozsypywane na dywanie, podlewanie, stojak, dźwiganie... Owszem, prawdziwe choinki mają swoje wady. Ale mają też w sobie urok, którego tym sztucznym brak.
Swoje ważyła, to pamiętam doskonale. Pamiętam też podrapane dłonie, igły za kołnierzem kurtki, zabrudzonej ziemią z plastikowej donicy, w której tkwiła sobie w najlepsze półtorametrowa choinka, niewzruszona tym, że taszczę ją z godnym podziwu poświęceniem przez osiedle. Czerwony, spocony, pokłuty igłami, na przemian zdejmując (bo się, kurde, spociłem) i zakładając (bo jest, kurde, zimno) kurtkę transportowałem drzewko, okazałej urody świerka z targu do mieszkania.
Przede mną było jakieś osiemset metrów trasy, w tym pięć, może sześć przystanków na osiedlowych ławkach, jedne drzwi do klatki schodowej, które musiałem jakoś sforsować, korzystając z domofonu, bo nie wziąłem kluczy, trzy piętra, a więc dwadzieścia cztery schody do pokonania. Meta w salonie.
Przy przystanku numer trzy zaczęły nachodzić mnie świąteczne refleksje. Mniej jednak, niż o kwestii zbawienia, odkupienia, i głębszym sensie wiekowej tradycji rozmyślałem o sensie kupowania żywej choinki. Bo i po co?
Nie kupuję na Boże Narodzenie żywego karpia, właściwie to karpie omijam z daleka od lat, od kiedy ten z wanny, z czasów dzieciństwa, sympatyczny, choć niemy, trafił na nasz rodzinny stół, bezpowrotnie straciłem apetyt. Nie kupuję nikomu w prezencie żywych zwierzaków. Po co mi więc żywy, doniczkowy świerk pospolity?
Z punktu widzenia ekologii nie jest to tak oczywiste.
Firma PE International w 2010 roku przeprowadziła badania nad wpływem żywych i plastikowych choinek na środowisku. Z ich obliczeń wynika, że jeżeli rodzina używa sztucznej choinki co najmniej przez cztery lata, ich tak zwany ślad węglowy (czyli to, jak mocno przyczyniają się do zwiększenia ilości gazów cieplarnianych w powietrzu) jest mniejszy, niż gdyby kupowali żywą choinkę co roku. Ale to z założeniem, że oddajemy drzewko do recyklingu. Zresztą, wedle PE International choinka to ledwie jedna dziesiąta procenta śladu węglowego każdego z nas, może nie ma się więc czym przejmować.
Ale nie tak szybko. Bo dr John Kazer z Carbon Trust przypomina, że do stworzenia plastiku, z którego wykonane jest drzewko, konieczna jest ropa. I jego zdaniem, dwumetrowe plastikowe drzewko to odpowiednik czterdziestu kilogramów gazów cieplarnianych. Ścięta jodła lub świerk bez korzeni, która stoi w twoi duży pokoju to, dla porównania, szesnaście takich kilogramów. A jeśli po wykorzystaniu żywego drzewka spalisz je, lub porąbiesz i rozrzucisz w ogrodzie, redukujesz te kilogramy do banalnego 3,5 kg.
Jest jeszcze inna sprawa. Sztuczne drzewka świąteczne powstały w latach osiemdziesiątych XIX wieku, w Niemczech, jako odpowiedź na niepokojące wylesianie Niemiec. Kraj nie mógł sobie pozwolić na większą wycinkę, więc naciskano na jakiś substytut. Początkowo igły w drzewkach zastępowane były przez pomalowane na zielono pióra. Modę na nienaturalne choinki przywieźli do Stanów Zjednoczonych niemieccy imigranci na początku XX wieku, tam zaczęła się na dobre kariera sztucznych drzewek.
Obecnie słowo „sztuczna” w określeniu „sztuczna choinka” oznacza najczęściej, że jest zrobiona z PVC, polichlorku winylu. Producenci drzewek z plastiku irytują się, że demonizujemy ten materiał i że równie dobrze możemy mówić o szkodliwości kupowania długopisów, czy kubków, w końcu to to samo PVC, jednak nie zapominajmy, że o ile w Europie i USA obowiązują ich normy, o tyle w Chinach niespecjalnie ktokolwiek się tym przejmuje. A aż około osiemdziesiąt procent takich świątecznych drzewek pochodzi właśnie stamtąd. Niebiodegradowalnych, niepoddających się recyklingowi, zawierających nierzadko szkodliwy ołów drzewek. Mniej jest tych zrobionych z polietylenu. Poznać je można po tym, że ich sztuczne igły zazwyczaj nie są płaskie, a trójwymiarowe. Tyle że należy pozbyć się złudzeń: dobrze wykonana polietylenowa jodła jest o kilkaset złotych droższa od tej z PVC.
Moi rodzice nie byli krezusami, o śladach węglowych nikt w latach osiemdziesiątych nie mówił, więc w moim domu z czasów dzieciństwa stała dość szpetna, polichlorkowinylowa, ciemnozielona choinka z płaskimi igłami nanizanymi na druciane gałęzie. Znosiliśmy ją ze strychu, zimną, warstewka szronu skraplała się przy kaflowym piecu łączącym kuchnię z dużym pokojem. Z czasem frędzelki igieł przestały się trzymać gałązek i drzewko dokończyło żywota, nie wiem, czy w szczególnie sprzyjającym środowisku sposób, nie pytałem ojca, ale wątpię.
Myślałem o tamtej choince niosąc tę żywą do swojego domu. Nigdy wcześniej nie decydowaliśmy się na świąteczne drzewko tych rozmiarów, nie widziałem takiej potrzeby. Za choinkę robiła zazwyczaj jakaś doniczkowa roślinka z nałożonymi ozdobami. Wtedy jednak, w tamto Boże Narodzenie postanowiłem kupić porządne, tradycyjne, pachnące drzewo świąteczne. Podumałem nad tym jeszcze kilka minut, zebrałem siły i podniosłem ciężką donicę z ławki, drapiąc sobie twarz gałęziami. Mijałem jakiegoś starszego faceta. Uśmiechnął się na mój widok i gromko rzucił: „Ho, ho, ile pan radości do domu niesie!”
I pomyślałem, że było warto.