Święta w TV. Kiedy jeszcze nie było Netfliksa, a nawet Kevina
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce najważniejszą rzeczą na święta była gazeta z programem telewizyjnym.
Nie przesłyszeliście się ci, którzy tego nie pamiętają, reszta zaś – jestem pewien – właśnie klasnęła z uznaniem w dłonie, uśmiechnęła się do siebie i krzyknęła: „TAK BYŁO!”, ku zdziwieniu rodziny lub współpasażerów w komunikacji miejskiej [nie jestem przesadnie perwersyjny, ale lubię wyobrażać sobie, że ludzie wciąż czytają prasę w autobusach i tramwajach].
No więc oczywiście ważne były też prezenty, zwłaszcza gdy byłeś dzieckiem, ale studiowanie świątecznego programu telewizyjnego stanowiło wyjątkowe misterium i przeżycie niemalże duchowe. Próbowano je w młodzieży wywołać roratami o szóstej rano czy dziewięcioma pierwszymi piątkami miesiąca, no różnych sposobów się imano, jednak nic nie wzbudzało takiej gorącej i szczerej emocji, takiego ognia wiary (w popkulturę) jak ta jedna strona zapisana z góry do dołu, łam po łamie drobnym maczkiem w przededniu Bożego Narodzenia. O kolorowych dodatkach jeszcze nikt nie słyszał, zresztą nawet czarno-białych nie byłoby z czego robić, program dwóch kanałów nie zajmował wiele miejsca.
Z kronikarskiego obowiązku warto przypomnieć tylko, że były to dwa kanały przypominające z grubsza dzisiejsze TVP Info, tyle że poprzetykane paździerzowymi produkcjami głównie z ZSRR i NRD. I „Niewolnicą Isaurą”. I filmem dla drugiej zmiany. Nawiasem mówiąc, ten element dawnej ramówki jest moim prywatnym testem na doświadczenie życiowe, czyli mówiąc wprost – testem starości. Gdy ktoś nie wie, czym był film dla drugiej dla zmiany – znaczy młody, życia nie zna. Pytań pomocniczych o „Telefon 110” już wtedy nawet nie zadaję.
Dla dzieci, przyznać trzeba, oferta też była dość rozbudowana, bo to przecież Sobótka i Teleranek, Zwierzyniec i Pankracy, dobranocki w dni powszednie i Wieczorynka (pół godziny bajek!) w niedzielę. Niemniej czuł pod skórą młody człowiek, że jest w wielkim świecie więcej ciekawej rozrywki, a dobra – dajmy na to - muzyka to nie tylko Drupi, Al Bano i Romina Power, choć wiadomo, że niektórzy do dziś uważają ich u nas za reprezentantów włoskiej muzyki klasycznej. I tym oknem na lepszy świat był skrawek papieru ze świątecznym telewizyjnym programem. Po kilku godzinach już cały zamazany, bo flamastrem wszyscy zaznaczali interesujące ich pozycje.
Wiem jak to brzmi w czasach, gdy mamy możliwość hurtowej konsumpcji treści, a po odpaleniu nowego serialu przypominamy sobie, że jednak niedawno go już oglądaliśmy. Czytało się to jednak z wypiekami na twarzy. W takiej ilości skrót „USA” występował tylko w tym czasie i tylko w tym miejscu. Hollywood to była nasza Atlantyda czasów PRL, a PRL akurat w święta uchylał trochę żelazną kurtynę. Disney, nieznane nad Wisłą świąteczne kino i clou wszystkiego - wieczorne ciągi amerykańskiego kina akcji. Czy ojciec pozwoli oglądnąć nam „Szczęki” o 22?!
Pozwolił.
Aż poczułem smak i zapach tamtych świąt. A wszystkim przy okazji życzę, żebyśmy smak i zapach czuli też w te święta. No i w całym 2021 także.