"Minister nie widzi problemu podstawowej opieki zdrowotnej" - mówi dr. Andrzej Zapaśniki, ekspert Porozumienia Zielonogórskiego, wiceprzewodniczący Pomorskiego Związku Pracodawców Ochrony Zdrowia.
Docierają do nas sygnały, że w ostatnich tygodniach w wielu pomorskich przychodniach dostanie się do lekarza POZ graniczy z cudem. Czy to już granica niewydolności systemu?
Mamy wielkie niedobory kadrowe, które są wtórne do wieloletniego niedofinansowania podstawowej opieki zdrowotnej. Według standardów europejskich lekarz rodzinny powinien obejmować opieką około 1500 pacjentów. U nas pracujący lekarze mają często nawet 2,5 tys. deklaracji na osobę. Zimą, gdy następuje wzrost zachorowań, zaczynają się kłopoty z dostępem do lekarzy. Pracujący sześć godzin dziennie lekarz, przeznaczający 15 minut na wizytę, powinien przyjąć góra 25 chorych. Rekordziści przyjmują nawet stu, choć nie wiem, jak oni to robią. Najgorzej, że nie mamy już żadnych rezerw. Lekarze są coraz starsi, odchodzą na emerytury i system będzie coraz mniej wydolny. Zwłaszcza w ośrodkach położonych z dala od dużych miast.
Co ma zrobić pacjent, którego nie przyjmie lekarz rodzinny? Jechać na SOR?
Zdaję sobie sprawę, że sytuacja pacjentów jest bardzo trudna. Ale my też jesteśmy między młotem a kowadłem. Nie jestem optymistą i nie wierzę, że obecny stan szybko się poprawi. To już nie jest tylko kwestia pieniędzy, ale głównie starzenia się lekarzy, których nie ma kim zastąpić. W najbliższych latach w Polsce zaczną powstawać białe plamy miejsc pozbawionych opieki lekarskiej. Taki przykład mamy z Węgier, gdzie również populacja jest starsza i aż 10 procent społeczeństwa nie ma dostępu do podstawowej opieki zdrowotnej.
Nie można zmniejszyć obciążenia lekarzy, likwidując np. zbędną biurokrację?
Przed kilkoma laty pojawił się pomysł, by wzorem innych państw pozwolić pacjentowi na siedmiodniowe chorowanie bez zwolnienia lekarskiego. Tak jest np. w Wielkiej Brytanii. Nawet prawo dające do trzech dni zwolnienia jest rozwiązaniem - część pacjentów z banalnymi infekcjami odeszłaby z kolejek, nie zajmując miejsca rzeczywiście potrzebującym pomocy osobom. Niestety, nie spotkało się to z odzewem resortu zdrowia. Kolejny problem to wymagane przez uczelnie zwolnienia z zajęć dla studentów pod groźbą niezaliczenia zajęć. A nie ma prawa nakazującego dorosłej, uczącej się osobie przynosić zaświadczenia o chorobie od lekarza. Różne instytucje żądają zaświadczeń o stanie zdrowia - np. przed wydaniem zasiłku, dofinansowaniem na leki, przyjęciem ucznia do szkoły muzycznej czy seniora na gimnastykę. To wszystko wydłuża kolejki. Czasem też sami pacjenci nie są bez winy. Umawiają się na wizyty lub badania i nie przychodzą. A wystarczyłby telefon do przychodni.
Czy władze coś robią, by zapobiec kryzysowi?
Obecny minister zdrowia w ogóle nie widzi problemu podstawowej opieki zdrowotnej. A lekarze POZ są coraz bardziej obciążeni pracą i coraz bardziej zmęczeni.
Jest jakaś alternatywa?
Kiedy sypie się publiczny system zdrowia, pacjenci szukają pomocy w sektorze prywatnym. W ślad za pacjentem do tego sektora idą lekarze, którzy mają tam lepszy komfort i większe bezpieczeństwo niż praca na stawiający wysokie wymagania NFZ. W dużych miastach coraz więcej pacjentów - od 2 do 2,5 mln - jest w systemach abonamentowych. Dochodzi więc do zasysania lekarzy z przychodni publicznych, a jako że są to naczynia połączone, w publicznej podstawowej opiece zdrowotnej jest coraz gorzej.
Czy w ten sposób może skończyć się bezpłatna służba zdrowia?
Podobnie dzieje się w edukacji: im jest gorzej z publiczną szkołą, tym jest lepiej dla bogatych. Niestety, system opieki zdrowotnej zawala się kosztem ludzi biednych, bo ci zamożniejsi zawsze sobie poradzą. Rozmawiała Dorota Abramowicz