Szaniawski strzelał ze strachu czy może z nienawiści do Żydów?
W listopadzie 1936 roku w centrum Łodzi doszło do scen jak z gangsterskiego filmu. 18-letni Tadeusz Szaniawski, członek Stronnictwa Narodowego postrzelił pięciu łodzian. Dwóch zmarło.
Był wieczór 9 listopada 1936 roku. 43-letni Joska Berkowicz był swej cukierni na rogu ul. Pomorskiej i Kilińskiego. Nagle usłyszał dźwięk tłuczonego szkła. Ktoś wybił szybę w witrynie wystawowej. Mężczyzna wybiegł na ulicę. Zobaczył uciekającego chłopaka. Pobiegł za nim. Po kilkudziesięciu metrach dogonił młodego mężczyznę. Złapał go i przycisnął do ściany. Ten zaczął się szarpać. W pewnej chwili Joska Berkowicz ujrzał w jego dłoni pistolet. Uciekinier z odległości pół metra strzelił w brzuch właściciela cukierni.
- Jestem postrzelony - zdążył krzyknąć Berkowicz i zaczął wolno iść w kierunku swej cukierni.
Napastnik zaczął znów uciekać. Biegł ul. Kilińskiego w kierunku ul. Południowej (dziś Rewolucji 1905 roku). Odgłosy strzałów sprawiły, że łodzianie zaczęli wychodzić na ulice. Część z nich zaczęła gonić mężczyznę. Ten biegł w jednej ręce trzymając pistolet, a w drugiej teczkę. Na wysokości ul. Piłsudskiego (dziś Wschodnia) dobiegł do niego Beno Blajwas i podstawił mu nogę. Napastnik przewrócił się, ale szybko wstał i biegł dalej. Po chwilę drogę zagrodził mu Moszek Wajszand. Wtedy uciekinier strzelił dwa razy w jego kierunku. Postrzelił mężczyznę w prawą pierś. Ranny został też stojący obok Mendl Rubinsztaj. Kula trafiła go w udo. Napastnik dalej biegł. Przy zbiegu ul. Kamiennej (Włókiennicza) i Piłsudskiego strzelił trzy razy do Srula Zendla, który zastawił mu drogę.
Przechodnie zaczęli rzucać w kierunku strzelca kamieniami. Jeden uderzył go w rękę, w której trzymał rewolwer. Upuścił go. Zauważył idącego ulicą policjanta. Poprosił go o pomoc. Mówił, że czuje się zagrożony. Ludzie rzucają w niego kamieniami. Po chwili pojawił się kolejny policjant. Uciekiniera zabrano na komisariat.
- Około godziny 21 szedłem ul. Południową - zeznawał potem przed sądem Beno Blajwas, jeden z tych łodzian dzięki któremu ujęto zabójcę. - Środkiem ulicy biegł jakiś mężczyzna, a za nim tłum ludzi wołając: Trzymać zabójcę! Uciekający wskoczył do przejeżdżającej dorożki, krzycząc do woźnicy, by szybko odjeżdżał. Woźnica widząc co się dzieje kategorycznie odmówił. Wówczas uciekinier wyskoczył z dorożki i pobiegł dalej.
Uciekinierem i zabójcą okazał się 18-letni Tadeusz Szaniawski, zamieszkały przy ul. Abramowskiego 15. Urodził się 1 maja 1918 roku. Z zawodu był galwanizerem. Gdy miał siedem lat macocha wyrzuciła go z domu. Chłopcem zajęła się ciotka, Maria Rosiak, która mieszkała przy ul. Abramowskiego. Skończył szkołę powszechną, a potem pracował w zakładach radiotechnicznych. Znajomi opowiadali, że był człowiekiem samotnym, nie chodził na zabawy. Był też bardzo religijny, dużo się modlił. Chciał nawet wstąpić do zakonu. Jego ojciec był alkoholikiem, a matka leczyła się w szpitalu psychiatrycznym, w Kochanówce.
Łódź szybko obiegły informacje o losach ofiar Szaniawskiego. Okazało się, że w szpitalu zmarł właściciel cukierni Joska Berkowicz. Strzały okazały się też śmiertelne dla Srula Zendla. Przeżyli Beno Blajwas, Moszek Wajszand i Mendl Rubinsztajn.
Tadeusz Szaniawski zeznawał, że strzelał do ludzi, bo czuł się zagrożony. Opowiadał, że pracował w fabryce fotoaparatów przy ul. Pomorskiej 40. Wieczorem, 9 listopada wyszedł z pracy około godziny 21. i szedł ul. Pomorską. Po drodze podniósł kawałek stwardniałej gliny. Rzucił nim w szybę żydowskiego sklepu. Przyznał się, że już kilka dni wcześniej wybił szybę w sklepie Diszkina, ale nikt go wtedy nie gonił. To go ośmieliło. Postanowił więc to powtórzyć. Tym razem wybił szybę w sklepie Berkowicza i wolnym krokiem szedł dalej. Ale tym razem nic nie poszło już tak prosto. Berkowicz zaczął go gonić.
Tadeusz Szaniawski przyznał, że od dwóch lat należy do Stronnictwa Narodowego. Rewolwer kupił dla własnej obrony. Za 30 złotych, na bazarach. Jego dom znajdował się bowiem w okolicy, gdzie mieszkało wielu członków PPS. Zaprzeczył, by ataków na żydowskie sklepy dokonywał z czyjegoś polecenia.
W lutym 1937 roku Tadeusz Szaniawski stanął przed sądem w Łodzi. Tłumaczył, że wybijał szyby w sklepach, bo chciał zrobić krzywdę Żydom.
- Nienawidzę ich - mówił. Wcześniej miał sprawę w sądzie za malowanie na parkanach antyżydowskich haseł.
Okazało się, że po zatrzymaniu Tadeusza Szaniawskiego skierowano go na obserwację psychiatryczną do szpitala w Kochanówce. Uznano, że w chwili popełnienia czynów był poczytalny i może odpowiadać przed sądem. Oskarżony przyznał się do winy. Powtórzył to co mówił w śledztwie. Pistolet, z którego strzelał kupił sobie za 30 złotych na rynku. Twierdził, że nie nabył go z myślą o zabójstwie.
- Tam gdzie mieszkam kręcą się łobuzy - wyjaśniał. - Bałem się późno wracać do domu.
Wyjaśniał, że strzelał, bo bał się o własne życie.
Przed sądem zeznawała też Maria Rosiak, wspomniana już wcześniej ciotka, która wychowywała Tadeusza. Twierdziła, że był dobrym chłopakiem, bardzo pobożnym.
- Gdy był dzieckiem cierpiał na konwulsje - mówiła sądowi. - To mogło mieć wpływ na jego działanie.
Opowiadała też, że gdy Tadek miał osiem lat to ojciec wygnał go z domu. Natomiast jego matka cierpiała na roztrój nerwowy.
- Chłopak swoje wycierpiał, dopiero u mnie znalazł spokój - zeznawała Maria Rosiak.
Sąd był wyrozumiały dla zabójcy. Skazał go na 12 lat pozbawienia wolności
W swej mowie sądowej prokurator Dreszer twierdził, że opinia publiczna w swym zdrowym odruchu już osądziła Szaniawskiego, ale jego czyny zostaną osądzone przed sądem.
- Strzały Szaniawskiego odbiły się głośnym echem, bo skutkiem ich były dwa niewinnie postradane życia - mówił przed sądem prokurator Dreszer. - Stan faktyczny jest jasny i z niczyjej strony wątpliwości nie budzi. Przebieg zajść został odtworzony z taką precyzją jak na taśmie kinematograficznej.
Prokurator nie miał wątpliwości, że Tadeusz Szaniawski zabił z zimna krwią Berkowicza, choć wszystko zaczęło się od zwykłego wybryku chuligańskiego.
- Dlaczego wtedy strzelał? - pytał prokurator. - Oskarżony nie potrafi tego wytłumaczyć. Potem jednak nastąpił drugi moment tej zbrodni i dalsze czyny oskarżonego. Wiedział on, że będzie musiał ponieść odpowiedzialność za swój czyn. I tu następuje paradoks: chcąc się chronić odpowiedzialnością za przestępstwa popełnia kolejne. Czy to były strzały na postrach? Nie! Oskarżony strzelał w tłum, jak dobry myśliwy.
Prokurator nawiązał też do poglądów Szaniawskiego, który nie ukrywał, że nie przepadał za Żydami.
- Hasła antysemickie, zwłaszcza w Łodzi, nabrały na sile - mówi prokurator Dreszer. - Hasła te, w swoich chorobliwych przejawach, gdy padają na zbrodniczy grunt, wydają ofiary. Oto cały obraz przestępstwa.
Prokurator stwierdził też, że jedynie młody wiek Szaniawskiego sprawił, że nie żądał dla niego kary śmierci...
Tymczasem adwokat Grochulski, który bronił Szaniawskiego twierdził, że jego klient nie zamierzał nikogo zabijać. Strzelając działał w obronie własnej...
Sąd okazał się wyrozumiały dla Tadeusza Szaniewskiego. Skazał go na na 12 lat więzienia. Wydając taki wyrok wziął pod uwagę młody wiek oskarżonego, a także to, że przyznał się do winy.
Istotne były też inne okoliczności zbrodni 18-latka.
- Zabójstwo Srula Zendela i usiłowanie zabicia dwóch innych osób były dokonane pod wpływem silnego wzburzenia - wyjaśniał sąd. - Szaniawskiego gonił tłum ludzi, który był do niego wrogo ustosunkowany. Bał się tych ludzi, tak więc strzelał poniekąd się broniąc.
Sąd podniósł, że rany tych dwóch osób były ciężkie i Szaniawski mógł ich zabić podobnie jak Zendela.
- Natomiast zabójstwo Berkowicza zostało dokonane z premedytacją - twierdził łódzki sąd. - Był tu wyraźny zamiar zamordowania człowieka.
Sąd stwierdził, że do tej pory z Szaniawskim nie było problemów, dobrze się prowadził. Dopiero wpływ postronnych czynników sprawił, że wkroczył na drogę przestępstwa.