Pułkownicy Henryk Czech i Janusz Sermanowicz jedni z ostatnich żyjących uczestników rozbicia kieleckiego więzienia Urzędu Bezpieczeństwa, wciąż mają się dobrze. Opowiedzieli nam o swoim życiu i słynnej akcji.
Lekko pochylony, z siwą bródką, w kaszkiecie i z drewnianą laseczką „Śmigły” niemal codziennie przechodzi przez skwer Sikorskiego w centrum Skarżyska, by otworzyć biuro Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Ma blisko 94 lata.
Janusz Sermanowicz, postawny, wszędzie jeździ samochodem mimo skończonych 92 lat. – Łatwiej mi jeździć, niż chodzić – wyjaśnia.
Na „dzień dobry panom pułkownikom” – bo taki stopień mają obecnie obaj panowie, reagują uśmiechem i mocnym uściskiem dłoni. To jedni z ostatnich żyjących uczestników słynnego rozbicia więzienia Urzędu Bezpieczeństwa w Kielcach w sierpniu 1945 roku. „Szaracy” – podkomendni legendarnego dowódcy, Antoniego Hedy „Szarego”.
– W 1942 roku Lucjan Gluza zaproponował mi wstąpienie do konspiracji. Wychowanie odebrałem patriotyczne, pradziadek był powstańcem styczniowym, wuj walczył z bolszewikami, chciałem coś od siebie dać Ojczyźnie. Złożyłem przysięgę, otrzymałem pseudonim „Włast”. Najpierw kolportowałem prasę podziemną, zajmowałem się wywiadem. Potem przeszedłem pod rozkazy pierwszego „cichociemnego”, Stanisława Krzymowskiego. Byłem jego łącznikiem – opowiada Janusz Sermano-wicz.
– Ja pracowałem na kolei, żeby mieć dokumenty, najpierw jako robotnik na rampie przeładunkowej – ciężko było. Później miałem dostęp do dokumentów pociągów towarowych. Wiedziałem gdzie jadą i co wiozą, a to interesowało podziemie. Sami mnie znaleźli i zaproponowali wstąpienie do Armii Krajowej. Dostałem pseudonim „Śmigły”. Przekazywałem informacje o pociągach – mówi Henryk Czech.
Pierwszy karabin
W czerwcu 1944 roku „Śmigły” dostał skierowanie do oddziału partyzanckiego, stacjonującego w okolicach Skarżyska Kościelnego. Dokument pracy na kolei nie chronił już przed aresztowaniem.
– Najpierw poszedłem do „Wrzosa”, potem część oddziału, w tym mnie, przejął „Młot”. Dali mi karabin – austriackiego manlichera, z bronią było wtedy kiepsko. Później, jak szliśmy na robotę, dostawałem broń automatyczną. Głównie zabezpieczaliśmy akcje. Miałem wrażenie, że „Szary” nie ma do końca zaufania do „Młota”. Pierwsza walka była podczas akcji „Burza”, przy przekraczaniu torów kolejowych – wspomina Henryk Czech.
– Mój dowódca poinformował mnie, że Niemcy się mną interesują i muszę iść do lasu. W maju 1944 roku dołączyłem do oddziału „Szarego”. Bezpośrednim przełożonym był „Jeleń”. W Skarżysku często bywałem – nadal przenosiłem meldunki i amunicję. Dostałem Mausera i orzełka na beret, mam go do dziś. Pierwsza akcja to było rozbicie więzienia w Końskich, stałem na ubezpieczeniu szosy wjazdowej do miasta. Zajęliśmy budkę dróżnika kolejowego przy przejeździe, prosił, żeby go mocno związać, by uniknął kłopotów. Potem zatrzymanie i rozładowanie pociągu wiozącego amunicję w Wólce Plebańskiej, rozbicie niemieckiego magazynu w Skarżysku, inne rzeczy – wylicza Serma-nowicz.
„Szarego” żołnierze kochali
Jaki był Antoni Heda? – Bardzo wymagający dla siebie i innych. Tajemniczy. Szczegóły akcji zdradzał w ostatniej chwili. Nawet jadąc do Kielc na więzienie nie wiedzieliśmy, gdzie się udajemy do momentu, gdy wsiadaliśmy do samochodów. Ale miłość wojska do tego dowódcy była pełna. Choć ostry, zawsze był sprawiedliwy. Jednakowo traktował szeregowca i oficera – opisują dowódcę nasi rozmówcy. Po akcji „Burza” spotkali się z „Szarym” na początku sierpnia 1945 roku, by po raz ostatni walczyć ramię w ramię.
Przerwany egzamin
W styczniu 1945 roku do Skarżyska weszli czerwonoarmiści. Nie witano ich z entuzjazmem. Nie takiego wyzwolenia oczekiwali też „Śmigły” i „Włast”. W dokumentach znajdziemy wyjaśnienie, dlaczego. NKWD zaczęło aresztowania, Witwickiego, właściciela odlewni i przyjaciela Józefa Piłsudskiego (marszałek został chrzestnym jednego z jego dzieci) wywieziono na Syberię, nigdy nie wrócił. Rosjanie dopuszczali się gwałtów, doszło nawet do strzelaniny między żołnierzami i polską milicją na dworcu kolejowym. Nic dziwnego, że partyzanci nie chwalili się przynależnością do Armii Krajowej.
– Wtedy lepiej było mało mówić a dużo słuchać – kwituje Janusz Sermanowicz.
Wrócili do nauki w liceum, prowadzonym przez Martę Bałtruszajtis. I wstąpili do organizacji Wolność i Niezawisłość. Zostali członkami plutonu operacyjnego pod komendą Wacława Wrębiakowskiego „Korsarza”. Pewnego dnia dostali wezwanie do lasu. – Właśnie trwały egzaminy. Poszliśmy do pani dyrektor , mówimy – jest tak i tak. – Chłopcy, skoro macie rozkaz, to musicie wykonać. Przeniosę was na koniec kolejki do ustnego egzaminu, tyle mogę zrobić – powiedziała Marta Bałtruszajtis.
Fajny, ale mnie zawiódł
3 sierpnia 1945 roku zjawili się w wyznaczonym miejscu, w suchedniowskich lasach.
– Było już sporo chłopaków od nas i z Radomia. Broni nie brakowało – „Szary” zadbał o wszystko – wspominają.
Czech dostał stena, Sermanowicz niemieckiego MP 43, najnowocześniejszą w tamtych czasach broń, karabin szturmowy przypominający z wyglądu późniejszego „kałasznikowa”.
– Fajny, ale w najważniejszym momencie mnie zawiódł, zaciął się – mówi pułkownik. Gdy wsiadali do kilku zarekwirowanych wcześniej ciężarówek, dowiedzieli się, gdzie jadą. Grupa z każdego auta miała inne zadanie. Nasi bohaterowie otrzymali najbardziej niebezpieczne – trafili do oddziału szturmującego główną bramę więzienia. O północy byli w Kielcach.
Zabrakło kluczy
- Podjechaliśmy pod kielecką katedrę, potem skok przez murek i pod bramę. Z prawej był budynek kompleksu pałacowego, w którym stacjonowali ubecy. Znaleźliśmy się na małym, odsłoniętym placyku, gdy z góry, z okien otwarli do nas ogień. Na szczęście każdy z nas miał broń maszynową, szybko odpowiedzieliśmy, parę serii po oknach i towarzystwo ucichło, pouciekali – opowiada Janusz Sermanowicz.
Otwarcie głównej bramy miało nie stwarzać problemów, ale obiecanych kluczy nie było. Po strzelaninie dowódca wezwał obsługę Piata, brytyjskiego granatnika przeciwpancernego ze zrzutu. Pocisk nie otwarł bramy z grubej, kilkumilimetrowej blachy, tylko wybił w niej dziurę.
- Założono więc „Gammona”, potężny, angielski granat. Też nie dał rady, ale dziura po jego wybuchu była tak duża, że człowiek się zmieścił. Antoni Heda był już wówczas ranny, ale nadal kierował atakiem. Saperzy weszli do środka i wreszcie otwarli wrota. Dalej było łatwiej, z kolejną bramą poszło gładko, ubecy się pochowali – relacjonują nasi rozmówcy.
Kluczy do cel też nie było, zamki wysadzano trotylem. W krótkim czasie wolność odzyskało kilkuset więźniów. Jednym z nich okazał się ich kolega porucznik „Jeleń”.
– Z radości uścisnął mnie tak mocno, że myślałem, że mnie zgniecie – mówi „Dyzma”. Akcja zakończyła się sukcesem i stała jednym z symboli walki przeciwko komunistom.
Droga do domu
Pod Masłowem oddział rozformowano. Tam jeszcze ostrzelano ich z terenu lotniska z cekaemu i chyba granatnika. – Pociski koło nas padały, ale nie wybuchały, aż się dziwiliśmy – wspomina „Śmigły”.
Stamtąd doszli do Klonowa i dalej do Michniowa. Wieś była jeszcze spalona po pacyfikacji w 1943 roku, ale w zgliszczach już zaczęli urządzać się ludzie. Jeden z chłopów zaproponował podwózkę. Wsiedli w kilku na konny wóz i dojechali do stacji w Berezowie, by porannym „robotniczym” pociągiem dojechać do Skarżyska. Sermanowicz i woźnica pojechali do Suchedniowa, żeby w lesie ukryć broń.
– Dotarliśmy na Wierzbkę, stamtąd wygonem na Kleszczyny, (dawne wsie, obecnie ulice Leśna, Słoneczna i Langiewicza w Suchedniowie ), do drogi na Parszów. Za chwilę mija nas kilka samochodów wyładowanych rosyjskimi żołnierzami. Zimno i gorąco naraz mi się zrobiło. Ale patrzę – machają do nas przyjaźnie, to i my machamy. Skręcili na ten wygon, z któregośmy przed minutą wyjechali, wyskakują z aut. Obława na nas! Chwilę byśmy się spóźnili i byłoby po nas – opowiada Janusz Sermanowicz.
Rozkaz - ułożyć sobie życie
Po powrocie egzaminy zdali. Henryka Czecha 10 dni po akcji przyjechali aresztować ubecy. Czekali w mieszkaniu. Na szczęście widział to sąsiad, wyszedł z budynku i czekał na „Śmigłego”. – Nie wracaj do domu – ostrzegł. – Podziękowałem za radę i jak stałem, zawróciłem. Pojechałem do Łodzi, gdzie miałem krewnego. Załatwiłem fałszywe dokumenty na nazwisko Janusz Kowalski. Imię mi się podobało, a im pospolitsze nazwisko, tym w takim wypadku lepiej – wyjaśnia pan Henryk.
Januszem był przez dwa lata, dopóki nie ujawnił się w ramach ogłoszonej amnestii. Jego kolega wciąż działał w WiN. W marcu 1947 roku pojechał z meldunkiem do Włocławka. Co dalej? – zapytał dowódcę.
– Teraz każdy decyduje o własnym losie – padła odpowiedź. Więc i on się ujawnił. – Nawet mi to pomogło, bo kiedy chciano mnie wziąć do Ludowego Wojska Polskiego, na co nie miałem ochoty, powiedziałem, że byłem u „Szarego” i uczestniczyłem w rozbiciu więzienia. Już mnie nie chcieli – śmieje się Janusz Sermanowicz.
Takie były czasy
Henryk Czech wyjechał do Szczecina, ukończył studia. Ludzi z wyższym wykształceniem brakowało, więc pracę w Skarżysku dostawał łatwo… ale po miesiącu go zwalniano pod różnymi pretekstami. Ludowa władza może i wybaczała, ale nie do końca. W końcu znajomy załatwił mu robotę w Mesko. Tam wreszcie awansował, pracował do emerytury. W 1980 roku w czasie „Festiwalu Solidarności”, został nawet dyrektorem ekonomicznym fabryki. Na krótko, bo po wprowadzeniu stanu wojennego stracił stanowisko.
Janusz Sermanowicz zachował sentyment do lasu i broni – przez lata był leśniczym w Majkowie i myśliwym. Strzelbę zdał dopiero rok temu, mając 91 lat…
Obaj założyli rodziny, zostali ojcami, potem dziadkami.
25 lat po rozbiciu więzienia wraz z kilkoma kolegami pojechali do Kielc i spod katedry, gdzie wówczas rozpoczęła się akcja, przeszli pieszo tą samą trasą, co w sierpniu 1945 roku.
– Może nie do końca, już wtedy były różnice zdań, czy szliśmy dokładnie tędy czy inną drogą – przyznają.
W obecnej Polsce im się podoba. – Prawie o taką walczyliśmy – mówią.