- Mam mistyczny stosunek do igrzysk. To jedne z tych wartości, których trzeba bronić - mówi Włodzimierz Szaranowicz, szef sportu w Telewizji Polskiej.
Które to już Pana igrzyska olimpijskie?
Licząc także zimowe to 18. Po raz pierwszy byłem w Moskwie w 1980 r. Do Lake Placid w tym samym roku nie mogłem lecieć, bo moja mama i brat mieszkali w USA i nie dostałbym paszportu. Opuściłem też igrzyska letnie w Los Angeles cztery lata później, bo państwa socjalistyczne ogłosiły bojkot w odwecie za brak Amerykanów w Moskwie. To źle wpłynęło na sport w Polsce. Wcześniej się rozwijał. Wyrwa sprawiła, że zaburzone zostały przygotowania olimpijskie, które są najważniejsze przy kreowaniu talentów. Stąd późniejszy kryzys. W Seulu wypadliśmy słabo, w Barcelonie trochę lepiej, ale bez rewelacji. Dopiero później zaczęło dziać się lepiej.
Jak Pan wspomina te pierwsze igrzyska w Moskwie?
Fajnie, pierwszy raz zetknąłem się z wielkim sportem. Na stanowisku dziennikarze mieli monitory, w których było ponad 30 kanałów i mogłem oglądać zmagania, jakie chciałem. W 1980 r. pracowałem jeszcze dla radia, bo w TVP zacząłem trzy lata później. Pamiętam, że komentowałem szermierkę, ale na monitorze właśnie oglądałem jak Władysław Kozakiewicz zdobywa złoty medal i pokazuje swój słynny gest.
Które igrzyska zapamiętał Pan najbardziej?
Barcelonę w 1992 roku. Hiszpanie stworzyli wspaniałą atmosferę. Sam pracowałem jak szalony. Rano z Andrzejem Personem komentowałem pływanie. Na odkrytym basenie! Widok na Barcelonę był piękny, ale siedzieliśmy przykryci ręcznikami, taki był upał. Później szedłem na eliminacje w lekkiej atletce, o godz. 16 wracałem na finały pływania, a o 19 na finały w lekkiej. Co trzeci dzień jeździłem też w środku nocy do Badalony, 45 minut taksówką, żeby oglądać Dream Team, który pierwszy raz startował w igrzyskach. Wielkie wyzwanie pod względem wytrzymałości, ale też ogromna frajda, gdy stawałem obok Clyde’a Drexlera, Scottie’ego Pippena, Michaela Jordana... Bajka! Wspaniale było też w Sydney. Niezwykły był finałowy bieg na 400 m. Na stadionie było 120 tys. ludzi, wpuszczono wszystkich chętnych. A na starcie reprezentująca gospodarzy Aborygenka Cathy Freeman. Ubrana w kombinezon, przypominała Florence Griffith-Joyner. Gdy biegła, błyskały tysiące fleszów. Jakby światłość ją niosła.
Pamięta Pan zabawne historie z igrzysk?
Zabawne, ale i straszne. Kiedyś w Seulu ze Zdzisławem Ambroziakiem przenosiliśmy się z jednego obiektu na drugi. Chcieliśmy przejść skrótem. Doleciał do nas niewielki policjant i zaczął straszyć bronią. Czekałem, bo nie wiedziałem co robić, a Zdzich, potężny chłop, klepnął Koreańczyka w czapkę i tym swoim niskim głosem: „Stary, nie denerwuj się”. Przeszliśmy. Ciekawie było też w Atlancie w 1996 r. Na jeden z zawodów przyjechał prezydent USA Bill Clinton. Obok nas stworzono salę, w której podejmował gości. Wszystko działo się za kuloodpornymi szybami, co doskonale widzieliśmy. Po skończonych zawodach chcieliśmy wyjść, ale obsługa nam nie pozwoliła. Musieliśmy czekać. Jeden z niemieckich dziennikarzy w końcu stracił cierpliwość. Stwierdził, że przyjechał do pracy, a nie oglądać Clintona przez szybę. Dwie sekundy później leżał na ziemi, z bronią przystawioną do głowy... W obecności przedstawicieli władz zawsze jest ciekawie. Wyjeżdżając z Darkiem Szpakowskim ze stadionu, chcieliśmy wjechać na autostradę. Drogę zagradzali marines. Jak się odwrócili, to chciałem ich ominąć. Jak jeden z nich walnął kolbą w szybę, to o mało jej nie rozbił. Dodał, że jak nie rozumiemy, co do nas mówi, to za chwilę wytłumaczy nam to w inny sposób.
Mając takie doświadczenie, leci Pan do Rio jak na mityng w kraju?
Nie. Mam mistyczny stosunek do igrzysk. To jedne z tych wartości, których trzeba bronić. Ktoś powie, że to naiwne, bo świat jest dziś brutalny, ale my wciąż marzymy o świecie idealnym. Nie chcemy go takim, jakim jest w wielu przypadkach. Ale do końca życia będę bronił Pierre de Coubertina. Jego myślenie o przyszłych pokoleniach, o świecie, o wiekach było imponujące. Jeżeli igrzyska mają już ponad 100 lat tradycji, to są wielkim wydarzeniem.
To największe wydarzenie na świecie, nie tylko sportowe?
Tak, ogląda je cztery miliardy ludzi. Gdyby je z czymś zastawić, to z czym? Lot na księżyc też oglądało mniej ludzi.
Rio to fajne miejsce na igrzyska?
Fantastyczne. Brazylijczycy wszystkich witają radośnie, są otwarci. To społeczeństwo, które nikogo nie wyrzuca poza nawias. Tam nawiązywanie znajomości to moment. Panuje tam ogromna spontaniczność.
Nie ma Pan żadnych obaw?
Sygnały są niepokojące. Zmiany na stanowisku ministra sportu, ogłoszenie upadłości przez stan Rio, by otrzymać dotacje. Jest jeszcze kwestia bezpieczeństwa. Policja strajkuje, Gwardia Narodowa nie podjęła się chronienia igrzysk. O organizację trochę się więc martwię, ale przed igrzyskami zawsze tak jest, a później okazuje się, że obawy były niepotrzebne.
A sportowo, na ile medali Pan liczy?
Na 16, w tym trzy złote. Optymistycznie, ale nasi mają zdecydowanie wyższy potencjał niż przed Londynem . W Atenach zdobyliśmy 10 krążków, tyle samo w Pekinie i w Londynie. Pora wyjść z tego zaklętego kręgu.
Trzy, czyli Anita Włodarczyk, Paweł Fajdek i...
Żeglarze, Piotr Małachowski, będą też niespodzianki.
W takiej sytuacji trzy to minimum...
Ktoś kiedyś powiedział, że jak są trzy szanse, to jedną się wygrywa. Anita i Paweł to nie są szanse, to przekonanie o ich przewadze. Dwa złota zatem mamy, resztę trzeba dobrać. Oczywiście, to tylko sport, ale ostatnie występy Włodarczyk pokazują, że między nią a rywalkami jest przepaść.
Co z innymi dyscyplinami?
Mamy świetnych pływaków, Radosława Kawęckiego, Konrada Czerniaka i Jana Świtkowskiego. W żeglarstwie są Małgorzata Białecka i Piotr Myszka. Jeśli w sezonie olimpijskim zostają mistrzami świata, to muszą liczyć się w walce o złoto. Szanse mamy też w zapasach, wioślarstwie, kajakarstwie i kolarstwie.
Co z siatkarzami i piłkarzami ręcznymi?
Zaniepokojony jestem siatkarzami. Nie chcę krakać, ale coś tam się stało. Decyzje są arbitralne i tak powinno być, bo decyduje Stephane Antiga, ale Marcin Możdżonek był zawodnikiem, który pomógł mu wygrać parę rzeczy. Piłkarzom ręcznym towarzyszy jedna świadomość - Rio to ich ostatni występ w tej grupie. Jedno czego możemy być pewni, to ich niewiarygodna solidność i walka.
Jak TVP zamierza to wszystko pokazać?
W rekordowy sposób, bo mamy 800 godzin transmisji. Dla porównania, z igrzysk w Londynie było ich 400. Imprezę pokażemy w trzech kanałach: TVP 1, TVP 2 i TVP Sport.
Podwojenie liczby godzin wynika z tego, że część rozgrywa się w nocy?
Nie tylko. Niektóre finały będą w dobrych dla naszych kibiców porach. 800 godzin transmisji wynika głównie z tego, że zakwalifikowały się dwie nasze drużyny. Jedna antena pokazywałaby przemiennie siatkówkę z ręczną, bo gra niemal w tym samym czasie. A my chcemy dać widzom wybór. Codziennie od godz. 8.30 w Jedynce będzie program „Halo tu Rio” A później tylko sport, przemiennie w Jedynce i Dwójce. W nocy działamy na żywo na wszystkich antenach. Z igrzyskami w Londynie oprócz, lekkoatletyki nasza filozofia transmisji opierała się na dwóch filarach – siatkarzach i Radwańskiej.
Oba się przewróciły.
I to dość szybko. Ale ponownie stawiamy na nich i na ręcznych. Nie mając pieniędzy na duże studio wykupiliśmy trzy mini studia w halach, gdzie będą grać siatkarze, piłkarze ręczni i na stadionie lekkoatletycznym. Tam będziemy mieli możliwość szybkiego reagowania. Gdy będzie działo się coś w przerwie, nasi eksperci będą mogli zabrać głos, po meczu poprosić kogoś na rozmowę. Będą też kamery w strefie wywiadów.
Studia w Warszawie nie będzie?
Będzie, ale ograniczone. Najważniejszy jest żywy przekaz. W Rio będzie 19 komentatorów oraz 26 osób z obsługi technicznej.
Rozmawiali: Robert Zieliński i Tomasz Biliński