Szczepienia to realna, a nie wyimaginowana wspólnota
Gdy ja byłem szczepiony na heinemedinę - bo tak 50 lat temu nazywano w Polsce chorobę znaną dziś jako polio -całą klasą poszliśmy do szkolnego gabinetu lekarskiego.
Szczepienie wszystkim dzieciom kojarzyło się bardzo źle, więc poszliśmy z duszą na ramieniu. I byliśmy miło zaskoczeni, bo zabieg polegał nie na zastrzyku, tylko na wypiciu szczepionki. Każdy dostał małą probówkę z łyczkiem słodkiego płynu - i było po wszystkim. Przymilaliśmy się nawet, żeby pani higienistka nalała jeszcze po kropelce, ale nie dała się uprosić. Nie wiem czy ktokolwiek z klasy miał potem jakiś NOP, czyli niepożądany odczyn poszczepienny, ale na pewno nikt nie zachorował na autyzm. A szczepionki z lat 70. XX wieku mogły zawierać takie rzeczy, że dziś uznano by je za niebezpieczne, jak gazy bojowe.
Może ze względu na takie osobiste doświadczenie, tym bardziej przemawia do mnie standardowa wiedza, mówiąca że szczepienia to zdobycz cywilizacyjna zabezpieczająca społeczeństwa przed groźnymi chorobami. I nie przekonują mnie wyniki „niszowych” czy „pilotażowych” badań, którymi mędrcy z internetu zakażają ludzi dżumą zwątpienia.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień