Szkolna hybryda – czy to hydra, czy mniejsze zło?
W ubiegłym tygodniu odwiedzili nas starzy przyjaciele, małżeństwo. On jest naukowcem, ona - nauczycielką w renomowanym bydgoskim liceum, osobą bardzo taktowną. Rzadko pozwala sobie na krytyczne uwagi dotyczące mediów i dziennikarzy. Tym razem jednak zdobyła się na to.
- Dlaczego tak nieobiektywnie piszecie o przygotowaniach do roku szkolnego? - wypaliła. - Uważam, że w moim liceum zrobiliśmy, dyrekcja i nauczyciele, wszystko, co w naszej mocy, by wszyscy mogli się czuć w miarę bezpiecznie. Zaczęła się nauka, toczy się sprawnie. Uczniowie nareszcie mają normalne zajęcia. Po co więc szukać dziury w całym i niepotrzebnie straszyć ludzi?
Chciałem odeprzeć atak i zarazem zamknąć temat filozoficzną uwagą, że gazety nieustannie straszą czytelników przynajmniej od dwóch wieków i czynią to nie tylko dlatego, by zwiększyć sprzedaż. „Przeczulenie” dziennikarzy mnóstwo razy pozwoliło zapobiec złu lub zdusić je w zarodku. Zauważyłem jednak, że ogólne wywody niezbyt przekonały mojego gościa.
Gdyby rozmowa toczyła się w tym tygodniu, miałbym w zanadrzu konkretny argument – kolejne dwie bydgoskie szkoły, tym razem w Fordonie, w których odkryto ognisko koronawirusa i przeszły na tzw. nauczanie hybrydowe. W tym roku szkolnym byłaby to już szósta i siódma szkoła w mieście, którą dotknął ów problem. Niech każdy sam odpowie sobie na pytanie, czy to duża liczba w mieście, w którym funkcjonuje grubo ponad sto szkół.
Przy okazji warto też pomyśleć nad odpowiedzią na inne ważne pytanie: co by było, gdyby od początku tego roku szkolnego wszystkie szkoły zdecydowały się na hybrydowe nauczanie – na przykład w modelu, w którym dwie grupy uczniów tej samej szkoły nie stykają się ze sobą, na przemian ucząc się w szkole lub w domu, w ramach zdalnego nauczania? Moim zdaniem, na dłuższą metę nic dobrego by z tego nie wyszło. Nie dlatego, że dyrektorzy i nauczyciele nie poradziliby sobie z organizacją pracy w takim trybie (przy okazji chylę czoła przed sprawną kadrą pedagogiczną w liceum mojej przyjaciółki). Oni by sobie poradzili… tylko uczniowie by sobie nie poradzili.
Skąd to przypuszczenie? Jedna z bliskich mi osób od lat dorabia korepetycjami z matematyki. Owszem, co roku miała paru chętnych na dokształty, ale nie tłumy i podłamani rodzice najczęściej zgłaszali się w drugiej części roku szkolnego, gdy nad ich pociechami zawisł matematyczny topór. Teraz jest inaczej. Od początku września bliskiej mi korepetytorce grzeje się telefon od pytań i próśb o pomoc dla ucznia. Może to przypadek. Ja jednak podejrzewam, że to efekt zamknięcia szkół od marca. W zdalnym nauczaniu polegli nie tylko najsłabsi uczniowie, choć na świadectwach pewnie tego nie było widać. Skutki wychodzą na jaw dopiero dziś i będą jeszcze bardziej jaskrawe, gdyby rzeczywiście wiele szkół musiało działać w systemie hybrydowym.
Powie ktoś, że zdrowie jest najważniejsze, ważniejsze niż wiedza czy umiejętności. Tylko czy nauczanie hybrydowe znacznie zmniejsza ryzyko zakażenia koronawirusem? Śmiem wątpić, widząc jak zachowują się nastolatkowie na mieście. Przyjmowane dziś rozwiązania w edukacji (także studentów, którzy właśnie rozpoczęli rok akademicki) to nie pogoń za ideałem, ale wybór mniejszego zła.
Podobnie zresztą dzieje się w służbie zdrowia. Gościłem też w połowie września rodzinę, również małżeństwo. On i ona są lekarzami i szefami w przychodniach i szpitalu. Ileż się nasłuchałem narzekań na nowe rozwiązania w resorcie przy okazji czyszczenia zebranych koszy grzybów! Nie znam się na zarządzaniu służbą zdrowia. Jestem jednak przekonany, że ludzie z ministerstwa pod jednym względem mają rację. Gdybyśmy wciąż wszystkich zakażonych koronawirusem wozili do szpitali, to przy ponad tysiącu przypadków dziennie szybko doszlibyśmy do ściany. Czas pokaże, czy odsyłanie zakażonych do lekarzy rodzinnych, diagnozujących ich zapewne głównie w ramach teleporad, okaże się mniejszym złem.