Szok nadciągnął z Czarnobyla
30 lat temu szukaliśmy dla dzieci płynu Lugola. Radioaktywna chmura była nad Polską i Europą.
W 1986 roku na bydgoskim lotnisku wojskowym stacjonowały samoloty Su-7. Były przystosowane do przenoszenia ładunków atomowych. Po wybuchu reaktora w Czarnobylu piloci instruktorzy dostali rozkaz ćwiczeń z młodymi pilotami. Każdy zaliczył po kilka lotów w radioaktywnej chmurze. Młodzi piloci mieli wznieść się na wysokość 21,5 km. Nie każdemu się udało.
- Byliśmy w szczelnych kombinezonach z instalacją tlenową, ale kiedy wylądowaliśmy - samolotami zajmowali się mechanicy, którzy nie mieli na sobie żadnych strojów ochronnych - wspomina major w st. spoczynku Andrzej Sotomski. Doszło wtedy do awantury. Rejestratory parametrów lotu, tak zwane czarne skrzynki były oparte na działaniu światłoczułej błony. Po lotach w radioaktywnej chmurze wszystkie błony światłoczułe były prześwietlone (rozbłyski światła są nawet widoczne na filmach kręconych w Czarnobylu - przyp. red.).
- Wódz dowódca „jeździł” po biednych „focikach” (specjaliści od taśm światłoczułych), że je źle przygotowali do lotów, a dzień - dwa później już woziliśmy dzieci do szpitala, żeby wypiły płyn Lugola - dodaje Andrzej Sotomski.
Czarnobyl - zakazane słowo
Redaktorzy Jacek Deptuła i Jerzy Florczyk z lokalnego tygodnika „Kujawy” próbowali wtedy napisać artykuł o konsekwencjach katastrofy.
- Cenzura nam nie puściła nawet słowa - wspomina red. Deptuła. - No to napisaliśmy, że nowalijki są groźne dla zdrowia. Ostrzegliśmy, żeby ich nie jeść, ale w artykule nie mogło paść słowo „napromieniowane” - wspomina red. Jacek Deptuła. - Napisaliśmy więc, że są naszprycowane chemią, nawozami. Cenzura reagowała na słowa: Czarnobyl, reaktor.
Doktor Mieczysław Karol Naparty, rzecznik prasowy UTP, w tamtym czasie - jak wielu Polaków - opalał się w najlepsze. - Mieszkaliśmy w centrum Bydgoszczy, nic o katastrofie jeszcze nie było wiadomo. Trwała budowa ulicy Armii Krajowej do Osielska. Kilometry pięknego piasku w środku lasu, jak na plaży. Opalałem się z dzieckiem, a później dowiedziałem się o opadach promieniotwórczych. Zabiegaliśmy o płyn Lugola, żeby podać dziecku. Chyba to było jakoś zorganizowane. Nie pamiętam paniki czy strachu, raczej obaw o życie nie było. Może do końca nie zdawaliśmy sobie sprawy z rozmiaru i skutków tamtej katastrofy. Miałem przeświadczenie, że to nie nauka jest winna, a wzięło się to z „ruskiego bałaganu”.
Henryk Martenka, felietonista „Angory”, zapamiętał, że przez zaprzyjaźnioną pielęgniarkę poszukiwał płynu Lugola dla dzieci.
Wiesław Olszewski, rektor WSG, był wtedy u szwagra w stolicy. - Szwagier pracował w Centrali Handlu Zagranicznego w Warszawie, oni dowiedzieli się o katastrofie wcześniej. To był szok. Nie wierzyliśmy, że coś takiego się zdarzyło. W kinach wyświetlany był wcześniej film katastroficzny „The Day After” - „Nazajutrz”, o zniszczeniu świata w wyniku konfliktu nuklearnego między NATO a Układem Warszawskim. Biegaliśmy po warszawskich aptekach, szukając płynu Lugola lub jodyny dla dzieci. Dostaliśmy go dopiero w Bydgoszczy.
Gotowość prawie bojowa
Senator Zbigniew Pawłowicz był wówczas ordynatorem oddziału chirurgii w szpitalu wojskowym. - To była dla nas gotowość bojowa - bo zagrożone było bezpieczeństwo, a nikt nie wiedział, jak się to dalej potoczy. Służby zostały uruchomione, a nam towarzyszyły duże napięcie i niepewność, co będzie dalej. Przez kolegów z meteo staraliśmy się śledzić chmurę i kierunek wiatru. Na szczęście poszła ona w innym kierunku. Wydawano wtedy duże dawki jodu celem zablokowania tarczycy, ale nowotworami tarczycy w Polsce zajmują się Gliwice. Czy zachorowania po latach wzrosły? Nie wiem.
- Wtedy pracowałem już w Pomorskim Okręgu Wojskowym w Bydgoszczy - wspomina gen. bryg. w stanie spoczynku Zdzisław Ostrowski, pełnomocnik rządu RP ds. pobytu wojsk radzieckich w Polsce. - Dowództwo zorganizowało spotkanie na dziedzińcu POW i kolega - okręgowy chemik - specjalista - coś nam tam tłumaczył. Ale co, to już nie pamiętam. Odwlekano wtedy przekazanie informacji o katastrofie ludziom.
- Dowiedziałem się o tej katastrofie jak wszyscy - wspomina Janusz Zemke, europoseł SLD. - Wspominam ją przez pryzmat bliźniąt, które urodziły się w Bydgoszczy na Kapuściskach. Najpierw trzeba było podać dzieciom płyn Lugola, a później mleko w proszku. Podejrzewano, że polskie mleko w proszku mogło zostać napromieniowane i sprowadzono je na kartki z Holandii.
- Nie do końca wiedziałem, czym to wszystko grozi - wspomina Janusz Zemke. - Zapamiętałem wybuch właśnie przez obawę o zdrowie dzieci.
Puszki po holenderskim mleku stoją do dziś na półce. - Przechowuję w nich suszone grzyby! - uśmiecha się europoseł.