Zapytałem kiedyś ojca: „Co cię w tych gruzach Warszawy trzymało przy życiu?”. Co? Muzyka. Tylko muzyka i to pod każdym względem. Nie tylko jako ucieczka, jako miejsce, w którym można było się schować myślami - mówi mówi Andrzej Szpilman, syn Władysława Szpilmana, bohatera filmu „Pianista”
Jakiego pytania nikt nigdy nie zadał Andrzejowi Szpilmanowi?
Jestem otwartym człowiekiem. Jeśli jest takie pytanie, na pewno już je usłyszałem.
To trudno jest być Andrzejem Szpilmanem?
Czy trudno jest być mną?
Synem Władysława Szpilmana.
Niech pomyślę... Nie, nietrudno. Ale ojciec nauczył mnie, że w życiu zawsze jest wiele do zrobienia. On nie uznawał czegoś takiego jak emerytura, do swych ostatnich dni był aktywny. Nie miałem nawet możliwości, żeby odwiedzić grób taty na 105. urodziny (Władysław Szpilman urodził się 5 grudnia 1911 r. - przyp. red.), bo siedziałem na seminarium naukowym na temat implantologii koło Freiburga. Jestem lekarzem dentystą, muszę pilnować wiedzy o nowych metodach leczenia. Tylko mama była na cmentarzu.
Jak się miewa pani Szpilman?
Dziękuję, świetnie. Mama jest z długowiecznej rodziny (dr Halina Szpilman skończyła w tym roku 88 lat - przyp. red.). Józef Grzecznarowski, jej ojciec, a mój dziadek, jeszcze jako 90-latek budował Radom. Swoją drogą, to jest dopiero życiorys - tworzył Polską Partię Socjalistyczną, walczył z caratem, był skazywany na karę śmierci i dożywocie, 11 lat spędził na katordze, z której uwolniła go Rewolucja Lutowa. W międzywojniu był posłem na Sejm i prezydentem Radomia. Potem 6 lat obozu koncentracyjnego. Po wojnie sprzeciwiał się połączeniu PPS z PPR, powstaniu PZPR, bo był socjalistą, ale i antykomunistą. Za to go zresztą wyrzucili z Sejmu. Jego nazwisko nosi największa aleja miasta…
Aż dziw bierze, że komuś jeszcze nie przyszło do głowy, by go dekomunizować.
Grzecznarowskiego nie usunie żadna dekomunizacja, bo to nie był żaden komuch, tylko patriota. A jeśli komuś coś takiego przyjdzie do głowy, to chyba znak, że Polska przestała istnieć.
Jest Pan dentystą. Pacjenci pytają o ojca, o „Pianistę”?
Pytają, najczęściej Niemcy. Władysław Szpilman jest jednym z najbardziej znanych Polaków na świecie. Nie chcę porównywać jego popularności z Lechem Wałęsą czy Janem Pawłem II, ale dzięki „Pianiście”, dzięki zekranizowanym przeżyciom mojego ojca, miliony ludzi na całym globie uświadomiły sobie pełnię wojennego dramatu w Polsce. Film Polańskiego to aksjomat wiedzy na ten temat, na temat niszczenia naszego kraju, naszej świadomości społecznej, ludzkiej, humanistycznej przez hitlerowskie Niemcy.
Pan ojca w tym filmie odnalazł?
Ojciec przeżył wojnę, ale gdybym tego nie wiedział, znając go tak dobrze, nigdy nie podejrzewałbym go, że był w stanie przetrwać to piekło. Jak widać jednak, ekstremalne sytuacje pozwalają ludziom wygenerować nadludzkie siły. Osobiście? Najbardziej wstrząsające było dla mnie zobaczenie tego jako świadek, nie tylko jako syn, który mógł wcześniej rozmyślać czy wyobrażać sobie, gdzie był i co robił Władysław Szpilman - podczas okupacji, w getcie, w trakcie wypalania Warszawy.
Polański dobrze sportretował pańskiego ojca?
„Pianista” jest absolutnie identyczny z jego przeżyciami. Adrien Brody (ekranowy Władysław Szpilman - przyp. red.) był na planie precyzyjnie kierowany przez Polańskiego. On jest specyficznym reżyserem, wyjątkowym, jednym z najwybitniejszych w historii kina - aktor, jeśli chce z nim współpracować, musi zrezygnować z własnej osobowości, musi się poddać. Polański pokazywał każdemu aktorowi każdą scenę, jak ma ją zagrać. To dlatego „Pianista” jest tak starannym przeniesieniem wizji Polańskiego na ekran. I dzięki temu, być może, jego dzieło jest tak perfekcyjne i stało się tak ważne w powszechnym zrozumieniu polskiej tragedii wojennej.
Ojciec dobrze znał Polańskiego?
Ojciec lubił Polańskiego. Znał jego twórczość, bo przecież w Polsce każdy cywilizowany człowiek musiał ją znać. Był nawet na premierze „Gorzkich godów”.
Znali się osobiście?
Tak. Kiedyś w Los Angeles, gdy tata gościł u Bronisława Kapera (polski kompozytor muzyki filmowej, laureat Oscara za muzykę do filmu „Lily” w 1954 roku - przyp. red.), bodaj po raz pierwszy zjedli razem obiad. Później widywali się w Warszawie, w Klubie Literatów. Tak na marginesie - z samych ciekawych spotkań i znajomości ojca złożylibyśmy ciekawą historię. Opowiadał mi na przykład, jak poznał w Berlinie Alberta Einsteina.
Jak?
Kuzyn ojca był szefem orkiestry kameralnej w Berlinie. Przychodziło tam wielu wybitnych ludzi. Hindemith, Feuermann… I Einstein tam przychodził, „popitolić” na skrzypcach. Dosłownie, bo ponoć pitolił straszliwie.
Wracając do Polańskiego - czy dzięki znajomości z Władysławem Szpilmanem sprawił, że Brody - swoimi gestami, mimiką, głosem - choć trochę przypominał panu ojca?
Nie. Pod tym względem nie bardzo, przynajmniej jeśli chodzi o Władysława Szpilmana, którego ja znałem. Trudno mi zresztą wyobrazić sobie tego Władysława Szpilmana sprzed wojny. Natomiast co do Brody’ego - byłem w Hollywood prawie dwa lata, gdy produkowałem tam album Wendy Lands z piosenkami ojca, wydany teraz przez Polskie Radio - i promowaliśmy z nim film w Ameryce, a Polańskiego, ze zrozumiałych względów, w USA nie było. Wtedy zaprzyjaźniłem się z Adrienem. Pamiętam, jak siedzieliśmy razem na rozdaniu Złotych Globów. Przy jednym stoliku ja, Adrien i zjawiskowo piękna kobieta, od której nie mogłem oderwać wzroku. Zapytałem go potem o nią, a on na to: „Nie wiesz, przecież to Halle Berry!”.
Każdy mężczyzna wie, jak wygląda Halle Berry.
No tak, teraz już wiem. Muszę dodać, że Brody to bardzo zdolny aktor, a w „Pianiście” pokazał aktorstwo najwyższej próby. Z tego, co słyszałem, Polański myślał o kilku kandydatach do roli mojego ojca, między innymi o Harrym Connicku Jr., który jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem. Oraz Ralphie Fiennesie z „Angielskiego pacjenta”. Nie jestem specjalistą od kina, ale wydaje mi się, że Brody świetnie wywiązał się ze swojego zadania. Choć to ocena emocjonalna, osobista.
Trudno mi uwierzyć, że pan sam dopiero jako 12-latek poznał prawdę o wojennym dramacie ojca i reszty rodziny Szpilmanów.
Tak było! Żyłem w Warszawie i nikt spe-cjalnie nie uświadamiał mnie, że jestem Żydem. A gdy ktoś to już zrobił, nie traktowałem tego poważnie, myślałem, że po prostu chce mnie obrazić. Pewne rzeczy zacząłem uświadamiać sobie dopiero po wydarzeniach z marca 1968 roku. U mnie w domu, u ciotki na regale, też zauważyłem książkę: „Śmierć miasta”. Autor: Władysław Szpilman.
I to z książki dowiedział się pan…?
Tak, z książki. Bo wie pan, nas wychowywano w dużym dystansie do tego, co robił i co przeżył ojciec. Jego kariera nigdy nie była dla mnie obiektem fascynacji, bo tata sam traktował to tylko jako pracę. Więc przeczytałem tę książkę jako 12-latek, później oswajałem się z tą historią i długo nie miałem śmiałości, by zadawać pytania. Do „Śmierci miasta” powróciłem po latach, myśląc o ponownym wydaniu. Ale gdy do tego usiadłem, okazało się, że ów pamiętnik, choć faktograficznie znakomity, po prostu nie ma dobrego poziomu literackiego, na co zresztą narzekali wydawcy. Skontaktowałem się z Jerzym Waldorffem. Pytam, czy poprawiłby polskie wydanie. On na to: „Poprawić? Nie trzeba”. Po dwóch dniach oddzwonił: „Tak, to trzeba zrobić, ale ja nie mam siły. Niech pan się za to zabierze”. „Ja? Ja jestem dentystą, a nie literatem”. Waldorff rzucił tylko: „Spokojnie, pan sobie z tym najlepiej poradzi”. Zajęło mi to pół roku. W 1998 r. w Niemczech debiutował „Pianista”, 2 lata później książka trafiła do Polski.
Udało się panu pomówić z ojcem o wydarzeniach, które opisał?
Zdążyłem, na szczęście. Z naszym życiem bywa tak, że synowie tracą ojców, z którymi nie nawiązali bliższych kontaktów. Nigdy. Nowe wydanie „Pianisty” to było coś, co Andrzej Szpilman mógł zrobić najlepiej dla Władysława Szpilmana. Po premierze książki przejechaliśmy z tatą przez Niemcy, od jednego spotkania z czytelnikami do drugiego. Mieliśmy mnóstwo czasu, wieczorami chadzaliśmy razem na wódkę, na piwo, na kotleta i nadrabialiśmy to wszystko, co wcześniej nam uciekło. Wtedy, przysięgam - z własnym ojcem raz jeszcze przeżyłem młodość. Jego i swoją. Wspaniałe. Nigdy tego nie zapomnę.
A jakim był ojcem w czasach pańskiej pierwszej młodości?
Świetnym, bardzo kochającym. To był spokojny człowiek, tolerancyjny. Nigdy do niczego mnie nie przymuszał, rozumiał, że gdy czegoś nie chcę, to nie, moja sprawa. Gdy nocowały u mnie koleżanki, rano jedliśmy razem śniadanie. Dlatego do samego wyjazdu za granicę mieszkałem z rodzicami.
Czego się pan o nim dowiedział później, spędzając z nim więcej czasu?
Na przykład zapytałem go kiedyś: „Co cię w tych gruzach Warszawy trzymało przy życiu?”. Co? Muzyka. Tylko muzyka i to pod każdym względem. Nie tylko jako ucieczka, jako miejsce, w którym można było się schować myślami. Ale przecież ludzie z Polskiego Radia, którzy byli z ojcem muzycznie powiązani, albo inni, którzy podziwiali go jako artystę, pomagali mu przez całą wojnę. Muzyka ocaliła mu życie, gdy w gruzach Warszawy spotkał Wilma Hosenfelda, niemieckiego oficera, który dostarczał mu jedzenie.
Mówił pan wcześniej, że ojciec nie chciał, żeby pan zajmował się muzyką. Dlaczego?
Chciałem zdawać na reżyserię dźwięku. Ojciec był przeciwnego zdania, uważał, że to zawód usługowy, że to nie był dobry pomysł. Uznał, że lepiej, bym miał jakiś praktyczny zawód. Dowiedziałem się o tym po latach. I co? I miał rację! Lepiej było zostać lekarzem. Rodzice zawsze mają rację. Związek między rodzicami i dziećmi, jeśli wszystko w domu działa normalnie, jest jedynym związkiem opartym na bezinteresowności.
Ale i tak nie posłuchał pan ojca.
Był niezadowolony, gdy usłyszał, że piszę piosenki. Że wchodzę w ten interes, że mogę w nim utknąć - uważał to za bagno. Sam tego doświadczył, gdy ubecja donosiła i atakowała go, np. przy organizacji festiwalu sopockiego. Ojciec był wściekły, chciał odejść z radia, wtedy zatrzymali go w dziale muzyczno-rozrywkowym na dwa lata. Ja z drugiej strony, czując ciężar mojego nazwiska, początkowo na siłę starałem się z niego nie korzystać. Irenie Santor pierwszy utwór napisałem „anonimowo”. Pani Irena potem pytała mnie, dlaczego od razu nie powiedziałem, że jestem Szpilman? A ja po prostu chciałem, żeby ona zaśpiewała piosenkę dobrą, a nie piosenkę Szpilmana.
A potem napisał pan piosenkę skandalizującą, o gandzi.
Oddział Zamknięty był wtedy na indeksie, bo śpiewał „Ktoś nieistotny staje, ma zabłocone usta, terroryzuje zgraję, mieć powinien wszędzie lustra”. Komuś skojarzyło się to z Jaruzelskim i chłopcy dostali szlaban w radiu. Lubiłem ich, pomagałem od strony producenckiej, menedżerskiej, nawet jeździliśmy razem na koncerty. Podczas jednego z tournée Marcin Ciempiel, basista Oddziału, pokazał mi kawałek piosenki. Poprawiłem go muzycznie i czekałem, aż Krzysiek Jaryczewski napisze tekst. Ale „Jary” był wtedy w orbicie alkoholowej i żadnego tekstu nie był w stanie napisać. Wieczorem przed nagraniem usiadłem do maszyny do pisania, tak powstała „Gandzia”.
Która potem stała się „Andzią”.
Tak, ale zanim do tego doszło, musieliśmy się nagimnastykować, żeby Oddziałowi pozwolono wejść do studia. Załatwiłem znajomego realizatora, nagraliśmy „Gandzię” i na wszelki wypadek zrobiłem też 17 kopii. Następnego dnia w kółko utwór leciał w „Lecie z radiem”. Wyciąłem też z niego kawałek z okrzykiem „Gandzia!”, który stał się bodaj pierwszym dżinglem puszczanym na antenie Polskiego Radia. Jedno i drugie po tygodniu zdjęto, bo ktoś doniósł, że to promowanie palenia marihuany. Ale gdy przyjechaliśmy do Jarocina, a nawalony „Jary” zapominał tekstu, cała publiczność śpiewała za niego. Tak wszyscy zakpiliśmy z cenzury, która potem zakazała też „Andzi”.
Dlaczego niedługo później pan rzucił to wszystko i wyjechał do Niemiec?
Niczego nie rzuciłem, raczej zabrałem ze sobą. Szczerze, to miałem już dość tamtej rzeczywistości, powiedziałem sobie: „Dość użerania się ze skur…”. Wspomniał pan o Janku Himilsbachu - ojciec znał go. Byli ze sobą na ty. I lubił też jego filmy. I z jego druhem, Zdzisławem Maklakiewiczem. Ja z Renatą Maklakiewicz, żoną Zdzisława, napisałem kilka piosenek, między innymi dla Grażyny Świtały oraz Hanny Banaszak. Pan wie, jak zginął Maklakiewicz?
Pobito go w Warszawie. /b]
Bydło go pobiło przed Grand Hotelem. Ubeckie bydło. Milicja. Jego śmierci do dziś nie wyjaśniono. W 1983 roku wybierałem się na nagrania do Hamburga. Wsiadłem w pociąg i… wykorzystałem tylko bilet w jedną stronę. Piękne kobiety są nawet w Niemczech (śmiech). W Hamburgu otworzyłem własne studio. Osiem płyt nagrałem Wolfowi Biermannowi, który w Niemczech ma renomę większą niż Jacek Kaczmarski w Polsce. Wydawałem płyty z muzyką ojca… Nie żałuję niczego.
[b]Rodzice nie namawiali pana do powrotu do Polski, może już tej wolnej?
Nie, absolutnie. W Hamburgu miałem już własną praktykę, wykładałem na uniwersytecie, miałem nawet dziewczynę Polkę. W Polsce wtedy nie było co jeść. Ale nigdy nie odczuwałem tego, że wyjechałem i to przestał być mój kraj. Po prostu w Niemczech dostałem inne możliwości. Nie mogłem tego rzucić. Rodzice to szanowali, żadnych nacisków.
Swoim dzieciom opowiedział pan historię ich dziadka, czy zrobił to za pana Roman Polański?
Mój syn Daniel za pół roku kończy prawo, jest też dziennikarzem w Bazylei. Córka Alina robi maturę i myśli o studiach operatorsko-reżyserskich. Daniel, jeszcze jako 7-latek, dostał nawet małą rólkę w „Pianiście”. Już wtedy miał pełną wiedzę o tym, kim był i co przeżył Władysław Szpilman. Na stulecie urodzin dziadka przygotował do szkoły referat, o którym reportaż zrobiła szwajcarska telewizja. Poza tym, Daniel był obecny przy tym, jak powstawała książka. Proszę sobie wyobrazić, że przyjeżdża do mnie niemiecka telewizja, reporter pyta tego bodaj 6-letniego chłopca, czy wie, kim był jego dziadek, a Daniel odpowiada: „A czy pan wie, ilu Polaków wymordowali Niemcy?”. Faceta zamurowało. Scena wgniatająca w fotel. Inna sprawa, że w Niemczech moje dzieci wzrastały w atmosferze głębokiej świadomości tego, co wydarzyło się podczas II wojny światowej. Ale z dystansem, nie żeby wiecznie rozpamiętywać krzywdy. Tylko po to, żeby mieć wiedzę, do czego ludzie mogą doprowadzić i co zrobić, by więcej coś takiego się nie wydarzyło.
To jak to jest - być synem Władysława Szpilmana?
Och… Ja po prostu miałem szczęście, że byłem synem swojego ojca. Zaczynając od takich sytuacji jak zaglądanie w dekolt Kalinie Jędrusik jako siedmiolatek czy siedzenie na ławce pod kinem z Krzysztofem Pendereckim, który sam zaproponował, że zostanie ze mną, gdy nie wpuścili mnie na „Barbarellę”… W domu bywali u nas ludzie pokroju Aleksandra Bardiniego, któremu jako nastolatek puszczałem The Singers Unlimited, czy Andrzej Markowski, słynny dyrygent Filharmonii Narodowej, który mi akompaniował na fortepianie. Ojciec nigdy nie chciał, więc gdy na spotkaniach rodzinnych pojawiał się pan Andrzej, wołałem: „Panie Markowski, gramy! Siedemnastka!”. On na fortepianie, ja na skrzypcach. Ludwik Starski, Andrzej i Janina Boguccy, którzy uratowali ojca w czasie wojny, Helena Merenholc… Korzystałem ze znajomości ojca, by poznawać niezwykłych ludzi. Człowiek przesiąka ich wybitnością, podziwia ich, oni kształtują nasze obyczaje, nasze horyzonty.
Na ile pańskie horyzonty ukształtował Władysław Szpilman?
Ojciec ukształtował mój stosunek do życia. Muzyka, wszechobecna w moim domu, ukształtowała moją osobowość. Najważniejsze słowa, jakie usłyszałem od ojca, brzmiały: „Ktoś, kto nie umie wybaczać, nie jest człowiekiem”. Często się nad tym zastanawiam, bo wybaczanie przychodzi mi łatwo. Czasem myślę, że może jestem zbyt leniwy, może wynika to z braku agresji, a może jest to po prostu wygodne - nie nosić złości do ludzi. Tych, którzy próbowali mi zaszkodzić, po prostu unikam. Może o to właśnie chodziło ojcu. Życie mi pokazało, że los pilnuje sprawiedliwości. Niegodziwi są karani przez los. Ojciec pokazał mi też, jak żyć do swoich ostatnich dni.
Pański brat, Krzysztof, powiedział kiedyś, że zawsze uciekał przed byciem synem Szpilmana.
Mój brat wyjechał z Polski, gdy miał 18 lat, a ja 27. Nie miałem powodu, by uciekać przed moim ojcem, bo dla mnie zaszczytem była możliwość życia z takim człowiekiem. Mój brat mieszka dziś w Japonii, jest tam naukowcem. Od japońskiego profesora, którego kiedyś poznałem, dowiedziałem się, że Krzysiek jest u nich najwybitniejszym specjalistą od starodruków. To też trochę indywidualista, ale może też trochę pozer. Mógł przecież zmienić nazwisko. Nie da się uciec od swoich korzeni, dlatego sam włożyłem tyle w pracę dla upamiętnienia ojca. „Pianista” to była chyba pierwsza książka o wojennym dramacie Polski, która potrafi dotrzeć do umysłu każdego człowieka. Tak samo jest z filmem, ostatnim, który tak uczciwie zadbał o polską historię. Jednym słowem - uważam, że dzieci powinny być posłańcami myśli, idei, pamięci swoich rodziców.
Marcin Zasada