Szpital psychiatryczny jest jak zwierciadło naszych czasów
Kiedyś pacjentów w szale trzymano godzinami w wannach z wodą. Owijano ich mokrymi prześcieradłami, które solono. Szpital w Kobierzynie był zaniedbany i przepełniony. Dziś wnętrza wyremontowano, jest połowę mniej pacjentów, pojawiają się różnorodne formy terapii. Ale nadal jest w nas nieufnosć i lęk przed chorymi psychicznie.
Można oszaleć! Mam wrażenie, że tytuł Pani książki doskonale pasuje do dzisiejszych czasów. A pisze Pani o szpitalu Babińskiego, zwanym przez krakowian Kobierzynem.
Dzisiaj jest tyle informacji, które w nas uderzają z różnych stron i z różnych dziedzin, że na refleksję nie mamy czasu. To czyni wrażenie niezwykłego zamieszania.
Sto lat temu, kiedy powstał szpital, czasy niekoniecznie były łatwiejsze. Polska była pod zaborami. Aby zdobyć pozwolenie i pieniądze na jego budowę, założyciele musieli włożyć wiele wysiłku. Nie było też takiej świadomości jak teraz o potrzebie o leczenia psychiatrycznego. Przyszła pierwsza, a potem druga wojna, wielu pacjentów wymordowano, działy się tam rzeczy straszne. Po II wojnie światowej panowała bieda. To były czasy w których łatwiej nie było. Ale w dobrym tonie pozostawało pozytywne działanie dla społeczeństwa, oddanie, poświęcenie. Człowiek na wysokim stanowisku starał się wykazać postępowaniem humanitarnym. Było ono w modzie.
Wyobraźmy sobie psychiatrię bez leków psychotropowych. Jak sobie radzono z chorymi?
Niezwykle trudno opanować człowieka w psychozie, kiedy nawet nie ma z czego zrobić zastrzyku. Pacjentów w szale trzymano godzinami w wannach z wodą. Owijano ich w prześcieradła, niekiedy je solono, by spacyfikować chorego. Dlatego szpital w Kobierzynie to było miejsce krzyków, drzwi bez klamek, krat w oknach. Miejsce dużo surowsze w środku niż dziś. Zresztą warunki, w jakich przez długie wieki żyli chorzy w szpitalach, były okropne: przykuwani łańcuchami do posadzki, ze szczurami, w ciasnocie. Cała historia psychiatrii, to historia okrucieństwa wobec chorych. Wynikała z niemożności poradzenia sobie z nimi. By jakoś się usprawiedliwić, tłumaczono sobie, że wstąpił w nich diabeł, że są źli, opętani. Ten brak współczucia brał się z lęku, z trudu zrozumienia, że agresja pacjenta wynika z choroby, a nie złej woli.
Były jednak osoby wrażliwe, jak pielęgniarka Janina Sroka. Na jej opowieściach oparła Pani opis funkcjonowania szpitala w pierwszych dziesięcioleciach.
Była osobą o niezwykłej wrażliwości, dobroci i mądrości. Bardzo skromną. Jej postawa brała się też stąd, że przed wojną dyscyplina pracy była dużo większa. Pielęgniarki pracowały od świtu do nocy, miały jeden dzień wolnego, a i tak rano tego dnia musiały nakarmić chorych. Ludzie cieszyli się, że mają pracę. Te wymagania higieny, porządku czasem wydawały się nadmierne: trzeba było znać obwód głowy, klatki piersiowej pacjenta. Ale panowała wokół medycyny atmosfera majestatu. Ogromne poszanowanie pozycji lekarza czy siostry zakonnej pracującej w szpitalu.
Jakie były Pani wrażenia, gdy pierwszy raz przekroczyła Pani bramę szpitala?
To był 1986 rok, byłam młodą dziennikarką. Poszłam tam z ciekawości. I dlatego, by w tamtych czasach pisać o sprawach, o których ja chcę pisać. Bo można było być zmuszonym do pisania na inne tematy. Niekoniecznie mnie satysfakcjonujące. To była pewnego rodzaju ucieczka. Gdy tam przyszłam, szpital był bardzo zniszczony i przepełniony. Liczba pacjentów dochodziła do 2 tys. teraz jest ich ok. 800. To było trudne do zniesienia miejsce. Długo nie mogłam pogodzić się z tym, co widziałam. Pewnego dnia zaprowadzono mnie po schodach na pierwsze piętro. W pomieszczeniu było ok. 50 osób. Na przeciwległej ścianie tego pokoju były drzwi do sypialni. O godz. 6 chorych budzono i wyprowadzano do sali. Mało było krzeseł, więc siedzieli w kucki albo na podłodze. Tam dawano im jeść. O godz. 22 wracali do sypialni. Oni tak żyli latami. Nie byli wypuszczani nawet do parku. Pamiętam też scenę, jak z lekarką wchodzimy, chorzy stoją w drzwiach, garną się, by o coś zapytać, poprosić, lekarka szybko, pobieżnie odpowiada, zamyka drzwi i schodzimy. Kiedyś do tego szpitala przyjmowano nie tylko chorych psychicznie, ale wszystkich, z którymi sobie nie radzono: bezdomnych, alkoholików, degeneratów. Jak kogoś nie miano gdzie zawieźć, to wieziono go do Kobierzyna. Tak sobie pomyślałam, że będąc tam, można rzeczywiście oszaleć. Że to jest miejsce, gdzie choroby można się nabawić. To było dla mnie wstrząsające. Często wchodząc do sali chorych, musiałam zebrać wszystkie siły, by się nie odwrócić i nie uciec.
Jedna z lekarek, przyjmując pacjenta, który wcale nie jest chory psychicznie, wpisuje: przyjąć ze wskazań ludzkich. Zastanawiam się, jak dziś rozliczyłby to NFZ.
Co mogła zrobić ta lekarka? Zostawić bezdomnego kalekę za bramą? To były inne czasy. Nie liczono rządowych pieniędzy jak teraz. Było ich mało i dlatego nie było dobrze w tym Kobierzynie, nie było za co remontować budynku. Ale obowiązywała pewna zasada, że człowiek, nawet ten najbiedniejszy, nie może pozostać bez opieki, bez pomocy.
Czy dziś w szpitalach stosuje się jeszcze elektrowstrząsy?
Stosuje się, ale rzadko i w ogólnym znieczuleniu, więc nie jest to tak przykre. Postęp w psychiatrii jest ogromny. Największy skok nastąpił w latach 60., kiedy przyszły leki psychotropowe. Farmakologia zmieniła psychiatrię, jest dziś w leczeniu zasadnicza. Ale leczenie to jest ciągle tylko objawowe. Skoro w jakichś chorobach elektrowstrząsy mogą komuś pomóc, to się je stosuje.
Wielu ludzi boi się psychicznie chorych. Pani się nie bała?
Będąc tam, przekonywałam się, że chorzy to tacy sami ludzie, przeżywają podobne emocje jak każdy zdrowy: tęsknią za rodziną, kimś bliskim, kochanym, martwią się o dzieci, pracę, mają ambicje. A nawet, jak mówił prof. Kępiński: więcej czują i więcej cierpią. Czasem bywają nawet bogatsi wewnętrznie. Choroba sprawiła, że się pogubili i teraz chcą do tej normalności wrócić. Niezrozumiały lęk przed chorym, jaki w nas jest, to lęk przed jego innością. Nie tylko przed tym, że jak się nam wydaje, może nam zagrażać. Ale że go nie zrozumiemy, nie wejdziemy z nim w kontakt.
Chorzy nie są niebezpieczni?
Ze statystyk wynika, że chorzy nie popełniają więcej zabójstw niż zdrowi. Ale jeśli ktoś zabija na przykład dla pieniędzy, jest logiczny motyw. A jak chory pozbawia kogoś życia bez zrozumiałego powodu, boimy się go, że jest nieobliczalny, nieprzewidywalny, niezależnie od wszystkiego może być groźny. Ten lęk sprawia, że człowiek, który zachoruje psychicznie, ukrywa się ze swoją chorobą, nie może znaleźć partnera, choć już się wyleczył. Dziś liczy się tylko pieniądz i intelekt. Nikt nie zaufa choremu. Ciąży na nim nasza niepewność, przekonanie, że jest zdolny do wszystkiego.
I przez tyle lat nasze podejście do chorych psychicznie nie zmieniło się ani trochę?
Dużo pani zna ludzi, którzy opowiadali, że się leczyli? A około 23 procent dorosłych ma w swoim życiu epizod zaburzenia psychicznego. Na schizofrenię cierpi 1 procent ludzi, a z depresją zmaga się aż 20 proc. i ta liczba się zwiększa. Do szpitali psychiatrycznych trafia w Polsce rocznie 250 tysięcy osób, zaś około 1,5 miliona leczy się ambulatoryjnie. Nie mówią o tym, bo boją się odrzucenia. To dla nich dodatkowe obciążenie: nie dość, że jestem chory, to jeszcze wstyd, ludzie patrzą na mnie źle, jestem gorszy. Niby po leczeniu wracają do społeczeństwa.
Kiedyś, jak kogoś wsadzono do szpitala, to mógł nie wyjść do końca życia, a teraz ten czas jest ściśle określony przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Niby mają coraz większe zrozumienie w społeczeństwie. Ale ja sądzę, że nada margines. Nie docenia się problemu. Proszę zwrócić uwagę, że w medycynie psychiatria jest najgorzej finansowana. Jest to temat pomijany, unikany, dużo tu niedopowiedzeń. Wśród dziennikarzy nie widzę wielu, którzy by się tak do tego Kobierzyna spieszyli. Raczej do Warszawy do Sejmu, czy do dyrektora liczącej się firmy.
Ja z kolei mam wrażenie, że dawniej dziennikarzom było łatwiej pracować. Tak samo Panią w szpitalu przyjmowano dziś, jak przed laty? Nie było bariery i blokady informacji?
Była. To mi zepsuło całą robotę, kiedy przed dwoma laty wróciłam do Kobierzyna, by napisać drugą część książki. Podoba mi się to, co robi w szpitalu dyrektor Kracik. On go zmienia, remontuje. Mówi, że warunki panujące na oddziałach są odbiciem stosunku do chorego, a ich zmiana na lepsze świadczy o uszanowaniu jego godności. A ja pamiętam jeszcze te czasy, kiedy pacjenci jedli w metalowych miskach, siedząc na podłodze. Dziś zdecydowanie inaczej wyglądają wnętrza szpitala, jest ponad połowę mniej pacjentów, pojawiają się różnorodne formy leczenia: terapia sztuką - plastyką, muzyką. Pacjenta traktuje się zupełnie inaczej, z należnym szacunkiem.
Ale ja już teraz nie mogłam wejść na oddział. Jest ochrona danych osobowych i ordynator kategorycznie nie pozwala. Dyrektor Kracik, któremu wcześniej pokazałam swoje reportaże, był nawet skłonny wydać mi takie zezwolenie. Ale, pomyślałam sobie, będą mnie tam traktować jak policjanta, to ja się niczego nie dowiem, nie pogadam. Do tego stopnia izolowano mnie od chorych, że jak szłam przez park z lekarzem i podchodził pacjent, by coś uzgodnić, to on z nim odchodził na bok, żebym nie słyszała, o czym rozmawiali.
I?
Na szczęście jeden z lekarzy wskazał mi pana Mariana, który po raz pierwszy leczył się w Kobierzynie nawet wcześniej, niż ja tam trafiłam. Przyjechał wkrótce po stanie wojennym. I był w szpitalu 18 razy, w sumie przez 6,5 roku. Wie, jak tam było kiedyś i jak jest teraz, może porównać, opowiedzieć. Wszystko zna od kuchni. Na nim się oparłam, z niego zrobiłam swojego przewodnika. Jest tam teraz dużo zajęć rehabilitacyjnych, imprez poza oddziałami, w których uczestniczyłam.
Z czym kiedyś trafiali ludzie do Kobierzyna, a na co leczą się teraz?
Szpital ten to jakby drugi, równoległy świat. Oaza pod Krakowem, gdzie życie toczy się swoim torem. Człowiek, który choruje, żyjąc w tym naszym niby normalnym świecie, nasiąka jego problemami. One się filtrują przez chorobę. Psychoza jest krzywym zwierciadłem danych czasów. Wiele lat temu chorzy mówili o kosmonaucie Hermaszewskim, jeden opowiadał, że zbudował Czarnobyl, inny o Hucie Katowice, gdzie chcąc zapobiec biurokracji, spalił dokumenty. Pan Marian w stanie wojennym miał lęki, że go śledzi Służba Bezpieczeństwa, że Ruscy zabili jego rodzinę. Polityka i ważne wydarzenia kodują się w umysłach chorych i wykwitają w psychozach. W szpitalu od lat leczą się alkoholicy w stanach delirycznych. Dziś swoje żniwo zbierają też narkotyki i dopalacze.
Będąc tam, przekonywałam się, że chorzy to tacy sami ludzie, przeżywają podobne emocje jak każdy zdrowy: tęsknią za rodziną, kimś bliskim, kochanym, martwią się o dzieci, pracę, mają ambicje.
Mówiła Pani, że te wizyty w szpitalu im. Babińskiego były dla Pani bardzo trudne, wstrząsające. To po co Pani tam wracała tyle razy?
Wracałam, bo jeszcze nie wszystko widziałam i wiedziałam, bo jeszcze wielu rzeczy byłam ciekawa. Co jest na następnym oddziale, jakie zastanę sytuacje? Interesowali mnie również sami chorzy. Wszyscy mamy maski, a człowiek chory nie, on jest jak dziecko, uzewnętrznia to, co w nim tkwi. Dlatego też jest bezbronny. Nie umie ukryć swoich zamiarów, emocji.
Reporter, który chce pisać o ludziach, najwięcej się dowie, przyglądając się człowiekowi w skrajnych sytuacjach czy dotkniętego chorobą. Bo wtedy wszystkie jego cechy są najmocniej zarysowane. Jeśli wiedzę o życiu będziemy czerpać tylko z rozmów z politykami czy dyrektorami, przy kawie lub herbacie, to się niewiele dowiemy. Bo oni są prawie tacy sami: ugrzecznieni, mówią zwykle nieszczerze, niemal tym samym językiem. Są nieciekawi.