O strasznych czasach drugiej wojny światowej i cudzie po kilkudziesięciu latach rozmawiamy z Marią Kowalską i Jolantą Feinstein z Zielonej Góry.
Wzruszyła się pani na wieść, że młodzież chce, by jedno z rond w mieście nazwać imieniem Ireny Sendlerowej.
M.K.: To piękne, że młodzi ludzie chcą uhonorować bohaterkę, która uratowała 2,5 tysiąca dzieci z warszawskiego getta. Mnie też uratowała - ale z wileńskiego getta - Polka, moja niania. Znalazłam się wśród 15 osób w specjalnym albumie, jest tu też Elżbieta Ficowska, która życie zawdzięcza właśnie Irenie Sendlerowej.
Niania jest pewnie dla pani wielką bohaterką?
M.K.: Oczywiście, narażała swoje życie, by mnie ocalić. Wielką bohaterką jest moja mama, która zdecydowała się mnie oddać... W 1941 cała moja rodzina znalazła się w getcie. Tam zachorowałam. Mama wiedziała, że nie przeżyję. Skontaktowała się z nią, Stanisławą Butkiewicz. Strażnik został przekupiony...
Stała się pani wtedy Marysią Butkiewicz?
M.K.: Tak, niania zmieniła mi nazwisko, datę urodzenia. Tłumaczyła, że gdyby ktoś pytał, czy jestem Żydówką, mam odpowiadać, że nie, przeżegnać się, odmówić „Aniele, Boże...” Najpierw ukrywałyśmy się w Wilnie, później u kuzyna niani na wsi. Mieszkałyśmy w lesie, w ziemiance.
A po wojnie?
M.K.: Zamieszkałyśmy w Węgorzewie. Niania sprzedała futro mamy, kupiła krowę, miałyśmy mleko. Żyłyśmy bardzo skromnie. Cały czas miałam przy sobie zdjęcia rodziców. Jak ja strasznie tęskniłam! Nikt tego nie zrozumie, kto nigdy nie może powiedzieć: mamo, tato... Później wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci. Niania do końca swych dni była z nami. Pośmiertnie została wyróżniona Medalem Sprawiedliwa Wśród Narodów Świata.
Kilkadziesiąt lat żyła pani w świadomości, że nie ma rodziny. Że jedynie miała pani nianię?
M.K.: Mówiłam zawsze, że moi rodzice, cała rodzina zginęła w czasie wojny. W 2002 roku dowiedziałam się o Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu. Na zjeździe poproszono mnie o opisanie swojej historii. Zrobiłam to i zaapelowałam, że jeśli żyje ktoś, kto znał moją rodzinę, to proszę o kontakt. Bo chciałam się czegokolwiek dowiedzieć. Przecież byłam małym dzieckiem. Niewiele pamiętałam. Aż tu nagle pewnego dnia 2006 roku telefon. Dowiedziałam się, że mam ciocię, która mieszka w Hajfie. To był szok.
J.F.: To był taki szok, że nikt nie wiedział, co powiedzieć. Każdy chciał poznać tamtą rodzinę, mieć z nią jak największy kontakt. Okazało się, że żyje ciocia i wujek, którzy mówią po polsku, pięknym, przedwojennym językiem. A z pozostałymi członkami rodziny porozumiewamy się teraz po angielsku.
Często się odwiedzacie?
M.K.: Jak tylko można. Odnalezieni po latach nie chcemy tracić kontaktu. Do Izraela miałam też jechać w lutym. Kupiłam bilet, ale okazało się, że muszę poddać się operacji usunięcia nerki. Pojechała wnuczka Jola, która jest doktorantką z językoznawstwa na UZ, wraz z wnukiem. Młode pokolenie przeszło na nazwisko moich rodziców. Z tym, że ja piszę Fajnsztajn, a oni - Feinstein.
J.F.: Część rodziny z Izraela bywa w Polsce także ze względów zawodowych. Jest więc okazja do częstszych spotkań. Zawsze są wzruszające.