Szymon Nehring: Nie byłem cudownym dzieckiem. Byłem leserem [WYWIAD]
Podchodzę do grania w taki sposób, aby za jego pomocą coś ludziom ofiarować. Wzruszyć. Sprawić, by byli bardziej wrażliwsi, lepiej się czuli - mówi Szymon Nehring, polski pianista, finalista ostatniego, XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina, który co 5 lat odbywa się w Warszawie.
Zastanawiał się Pan, co łączy Pana z Fryderykiem Chopinem?
Moje podejście do życia jest generalnie dość spontaniczne. Nie lubię za dużo kombinować, nie jestem chytry, nie staram się być wyrachowany. Wydaje mi się, że cała muzyka Chopina jest właśnie taka. Jest w niej naturalność, spontaniczność. Myślę, że to mnie najbardziej łączy z muzyką Chopina, a taką mam przynajmniej nadzieję, że udaje mi się za każdym razem grać jego utwory inaczej. To, że za każdym razem można grać na nowo, w ogóle wydaje mi się piękne w życiu artysty scenicznego. Poza tym, szczególnie dla tej muzyki, jest to bardzo ważne. Zresztą Chopin sam to mówił, aby za każdym razem grać nieco inaczej, że ważna jest chęć dążenia do czegoś świeżego.
Mówi Pan, że muzyka Chopina jest odświeżająca. Co to znaczy?
Mówiłem o tym w kontekście tego, że gram również utwory innych kompozytorów, staram się rozwijać wszechstronnie. Gram Scarlattiego, Mozarta, Beethovena, Szymanowskiego, Rachmaninova, ale nigdzie nie znajdę tej dozy spontaniczności, jaka jest w muzyce Chopina. Odświeżeniem, które płynie z muzyki Chopina jest dla mnie fakt, że zmienia się ona z każdą zmianą mojego nastroju. Jest to ciekawe i rozwijające, szczególnie po dniu pracy umysłowej, bo taką właśnie jest ćwiczenie. Jeśli słucham nagrania Hofmanna, czy Ignacego Friedmana, od razu moje granie mazurków Chopina staje się zupełnie inne. To jest cecha, która nie dotyczy mnie, kiedy wykonuję utwory innych kompozytorów.
Na początku grudnia miała miejsce premiera Pana najnowszej, audiofilskiej płyty „Fryderyk Chopin Piano Concertos”. Zagrał Pan z Sinfoniettą Cracovią, której przewodził maestro Krzysztof Penderecki. Jak wyglądała współpraca?
Byłem troszkę spięty przed tym nagraniem, choć znaliśmy się już z maestro wcześniej, ale kto nie byłby spięty nagrywając z taką osobistością? Maestro pozytywnie mnie zaskoczył, zachowywał się niemal jak członek większego zespołu. Nie dawał odczuć, że jest kimś najwyższej rangi i to było wspaniałe. Bo zawsze w muzyce, jeśli ma się do czynienia z twórczą pracą, dużym utrudnieniem jest dyplomacja.
W Polsce podobno 27 procent społeczeństwa słuchało Konkursu Chopinowskiego. To wielkie osiągnięcie
Słyszałam w Pana wykonaniu jeden z nokturnów Chopina i to naprawdę było święto dla mojej duszy. Ale czym jest muzyka, dlaczego na nas tak działa - to dla mnie wciąż sprawa niepojęta.
Według mnie wykonawca jest przekaźnikiem między kompozytorem a słuchaczem. Chodzi o to, na ile wykonawcy uda się dobrze zrozumieć tekst kompozytora - to nie tylko odczytanie tekstu i zagranie go według tego, co kompozytor napisał. Znalezienie w tym wszystkim siebie, przekonanie wewnętrzne, że te nuty, tak jak są zapisane mają sens, a potem przekonanie o tym słuchacza. Kiedy wchodzę na scenę, aby zagrać, nie myślę, że mam zacząć od dźwięku fis. Techniczne sprawy w ogóle nie wchodzą w rachubę, to jest jak automat. Myślę o charakterze utworu, a to że mogę go znać wynika z pracy nad tekstem, którą wykonałem.
Dla laika imponujące jest to, że muzyk gra nie spoglądając w nuty, że potrafi zapamiętać cały, długi utwór.
To już kwestia wspomnianego przeze mnie automatu. Im lepiej rozumiemy charakter utworu, im bardziej jesteśmy w tym swobodni, tym bardziej jesteśmy z tym utworem tożsami. Oczywiście samo przygotowanie, ćwiczenia od lat dziecięcych, to wszystko się liczy i jest ważne, ale potem, kiedy muzyk znajdzie się na etapie profesjonalnym, sam może być zadziwiony tym, jak bardzo technika zależy od rozumienia utworu. I mówię tu zwłaszcza w aspekcie utworów Chopina, ale też w ogóle o muzyce najwybitniejszych kompozytorów. Myśl kompozytora wpisana jest w utwór, Jeśli się nią uchwyci prawidłowo, opanowanie techniczne przychodzi naturalnie.
Pan poświęcił graniu już dziecięce lata. Zaczynał, mając 5 lat. To była rodzinna tradycja?
Mój dziadek jest melomanem. Krakusami staliśmy się właśnie dzięki dziadkowi, bo wcześniejsze korzenie mojej rodziny tkwią w Gdańsku. Ale muzyka była zawsze obecna w moim domu. Mamy bardzo duże zbiory zarówno płyt winylowych, jak i CD.
I to była dziadka inwencja, że zaczął Pan grać?
No tak. Mama jest lekarzem pediatrą, może nie ma szczególnego słuchu muzycznego, ale bardzo lubi słuchać muzyki. Ale dziadek jest absolutnym miłośnikiem muzyki. Na ogół w domu słuchamy Programu Drugiego Polskiego Radia i nagrań, jakie mamy. Ostatnio miałem okazję zagrać dla dziadka, po raz pierwszy w życiu, III Koncert Rachmaninowa, a wiadomo, że nie jest to najprostsze dzieło na fortepian, więc nie mogłem się do tego zabrać wcześniej. Udało się, dziadek był na koncercie. Bardzo się cieszę z tego, co się wydarzyło i traktuję to jako moje personalne osiągnięcie.
Nie należał Pan do tych dzieci, które od maleńkości przymuszane były do gry, do ćwiczeń po wiele godzin dziennie. Jak to Pana dzieciństwo wyglądało? Miał Pan czas, aby z chłopakami pokopać piłkę?
Tak, tak. Zdecydowanie. Jako 5-6-latek ćwiczyłem godzinę dziennie. Ot, tak, na próbę. Mój dziadek nie jest muzykiem z wykształcenia, nie miał odpowiednich znajomości i być może nie do końca miał pełną świadomość, jak taka nauka gry u małego dziecka powinna wyglądać. Ale czynił 200 procent starań, aby mój rozwój poprowadzić właściwie. Okazało się, że mam ku temu predyspozycje, poszedłem do szkoły muzycznej. Dzięki temu wszystkiemu dziś jestem tu, gdzie jestem.
Jak Pan pojmuje swoje koncertowanie? Ma Pan własną misję?
Jak wspomniałem, czuję się przekaźnikiem między kompozytorem a publicznością. Ale podchodzę do grania w taki sposób, aby za jego pomocą coś ludziom ofiarować. Wzruszyć. Sprawić, by byli bardziej wrażliwsi, lepiej się czuli. Nie myślę o tym podczas samego grania, ale taki jest cel mojego koncertowania. Staram się współodczuwać razem ze słuchaczami. To jest to, po co my, muzycy występujemy na scenie. Owszem, kariera jest ważna, z nią wiąże się koncertowanie, ale kariera nie stoi na pierwszym miejscu w mojej hierarchii ważności. To, co naprawdę jest dla mnie ważne podczas każdego koncertu, a za każdym razem staram się podchodzić w ten sam sposób, czyli na świeżo, to właśnie takie jednorazowe „oczyszczenie” tych, którzy słuchają, jak gram i poczują się wewnętrznie wzbogaceni. Chciałbym, aby to potem zostało w nich na długo, jak na długo zostaje w nas dobra książka, jaką przeczytamy i sprawia, że sami stajemy się inni.
Fryderyk Chopin jest polskim towarem eksportowym, kimś, kim się chwalimy na świecie. Czy fakt, że został Pan finalistą XVII Konkursu Chopinowskiego jest też dla Pana możliwością propagowania polskości?
Myślę, że Chopina nie musimy szczególnie promować, jak sam zauważyłem, on wszystkim na świecie kojarzy się z Polską. Ale moim celem na przyszłość, poza graniem światowego repertuaru, który każdy pianista powinien mieć pod ręką, to też granie innych polskich kompozytorów, Karola Szymanowskiego; nagrałem płytę z utworami Pawła Mykietyna, niedługo będę grał koncert Pendereckiego, z pewnością w przyszłości będę grał Paderewskiego. To są wspaniałe utwory, nie mamy się czego wstydzić. A chyba istnieje w Polsce taka mentalność, że to, co polskie, to gorsze niż to, co z zachodu, a w przypadku muzyki - że polska jest gorsza niż ta, jaka powstała na przykład w Rosji. Z pewnością nie jest tak, jeśli chodzi o naszych rodzimych kompozytorów. Weźmy Szymanowskiego - to absolutny geniusz, indywidualność, jakiej u żadnego kompozytora na świecie nie usłyszymy, coś zupełnie wyjątkowego. Uważam, że oswajanie ludzi z taką muzyką powinno być misją zarówno moją, jak i innych artystów.
Grając Chopina, Szymanowskiego, odczuwa Pan narodową dumę?
Wszystko zależy od charakteru utworu. Jeśli gram Poloneza fis-moll Chopina, to musi być w tym duma, musi być patos, prawda? Zresztą w przypadku każdego poloneza to występuje. A jeśli chodzi o Szymanowskiego, to jego muzyka jest tak rozległym polem fantastycznych obrazów, zupełnie nie przystających do tej naturalnej ekspresji jaka jest u Chopina. Nie wiem więc, czy narodowa duma jest moją najważniejszą cechą. Jestem dumny, że jestem Polakiem, ale czy to jest dominujące?
Ale jest to coś, co jest poza samą warstwą muzyczną polskich kompozytorów, Chopina zwłaszcza. I mówili o tym tacy pianiści, laureaci Konkursów Chopinowskich, jak Janusz Olejniczak, czy Krystian Zimerman. O tym, że w pewnym momencie z tej czystej muzyki przechodzili na warstwę, którą można by nazwać polityką kulturalną - to jest polska muzyka, a oni czują się Polakami. Zresztą przy okazji każdego Konkursu Chopinowskiego również sama publiczność oczekuje, żeby wygrał Polak, bo to Polak najlepiej powinien czuć muzykę Chopina.
I ja się tej polskości absolutnie nie wstydzę, ona jest we mnie. Ale mam do tego dyplomatyczne podejście. Jeśli wyjeżdżam za granicę, aby zaprezentować polską muzykę, to staram się to robić najlepiej, jak potrafię, ale w sposób skromny, nie krzyczeć. Myślę, że to najlepszy sposób, aby przekonać publiczność do tej muzyki. Jeśli będziemy przekazywać coś bardzo głośno i ostentacyjnie, to nie wydaje mi się, aby w ten sposób można było do kogoś przemówić. Nie wiem, czy to, co teraz mówię, ma sens (śmiech).
Ma sens. A jak Pan patrzy na przyszłość konkursów chopinowskich? Są i takie głosy, aby bardziej się otworzyć, aby robić przesłuchania do nich w różnych miejscach na świecie.
Są już konkursy organizowane w Azji, w Korei Południowej, Ameryce w których uczestniczą polscy jurorzy, dzięki czemu można się bezpośrednio dostać do Konkursu Chopinowskiego. Tak było w zeszłym roku i tak się dostał na przykład Eric Lu. Myślę, że polityka organizowania przesłuchań do konkursu na całym świecie byłaby pożądana i to się praktykuje w przypadku największych światowych konkursów. Takie podejście jest też dużo łatwiejsze dla samych pianistów, pewnie znalazłoby się jeszcze więcej osób, które chciałyby w Konkursie Chopinowskim wystartować, natomiast sama kwestia promocji konkursu to wspaniała rzecz. I nie chodzi tu już o samych artystów, ale o to, że w Polsce podobno 27 procent społeczeństwa słuchało Konkursu Chopinowskiego. To wielkie osiągnięcie. Kto by pomyślał, że jedna czwarta Polaków będzie słuchać muzyki klasycznej.
Nie ma Pan wrażenia, że przy tej okazji zrobiło się trochę tak, jakbyśmy oglądali mecz polskiej reprezentacji? Forma jest inna, bo są fraki, smokingi i na widowni ludzie nie mają trąbek do dopingu, ale ten doping jest i emocje są podobne do tych, kiedy trwają rozgrywki piłkarskie.
Tak się dzieje. To na pewno nie sprzyja samym wykonawcom i myślę, że nie o to chodzi w muzyce. Nie jadę na konkurs, żeby zdobywać medale, ale żeby pokazać i dać widowni coś świeżego, nowego. Chociaż oczywiście, jeśli chodzi o znawców muzyki, którzy są obecni na konkursach, to z nimi jest inaczej. Oni już patrzą na muzykę analitycznie. Dla samych wykonawców jest to duży stres i cała ta atmosfera nie bardzo mi się podoba, również to, że przy tej okazji kręci się mnóstwo mediów, że tworzy to aurę igrzysk. Ale liczy się to, co publiczność wynosi, co w nich na długo zostaje. I potem dzieje się tak, że coraz więcej młodych ludzi przychodzi do filharmonii na koncerty. Gdyby nie mieli aplikacji w telefonie pt. „Koncert Chopinowski”, gdyby nie było emisji telewizyjnych, live transmisji na You Tube, to być może nie wiedzieliby, że taki konkurs się odbywa. To jest dla mnie ważne.
Pana pokolenie lgnie do muzyki klasycznej?
Muzyka klasyczna zawsze będzie w cieniu masowego zainteresowania, zawsze będzie miała mniej słuchaczy, ale też takie są współczesne intencje radia, telewizji - dają pospolite, łatwe do przyjęcia programy, bo jest większa ich oglądalność. Ja sam, bywa, gdy jestem zmęczony, włączam lekki program. Ale mogłaby być inna proporcja w podawaniu tego. Widzę na szczęście bardzo wielu młodych ludzi, a zwłaszcza po ostatnim Konkursie Chopinowskim, których muzyka klasyczna interesuje. I nie są to ludzie stricte związani z muzyką. To jest przyszłość, bo mogły być obawy, że prócz starszych ludzi nikt już do filharmonii nie będzie chodził.
Jak dziś, z perspektywy czasu, patrzy Pan na samo branie udziału w konkursach? Miał Pan ledwie 10 lat, gdy wygrał w konkursie „Steinway Klavierspiel Wettbewerb” w Hamburgu.
Po raz pierwszy wziąłem udział w konkursie jak miałem 7 lat, to było w Paryżu i też udało mi się go wygrać. Ale niewiele było takich konkursów, które wygrałem. Wtedy jednak była o tyle ciekawa dla mnie sytuacja, że również po raz pierwszy w życiu poczułem tremę, stres sceniczny. Grałem prosty, banalny utworek, trwający trzy minuty, ale dokładnie pamiętam, jak odczułem, że mnie coś ściska w środku. I to już zostało, od tamtej pory mam tak za każdym razem. Ale pani pyta, czy moje podejście do konkursów się zmieniło? Wtedy dziadek z moją panią profesor, Olgą Łazarską, wysłali mnie na ten konkurs i myślę, że to było ważne. Jeśli się jest bardzo młodym, nie ma się możliwości koncertowania, chyba, że jest się cudownym dzieckiem.
O Panu chyba też można tak powiedzieć.
Nie. Prawdziwie cudowne dzieci mają znacznie więcej możliwości koncertowania. Ja wtedy byłem leserem, miałem predyspozycje, ale nie miałem umiejętności, żeby występować na scenie i nie chciano mnie zapraszać. Nie miałem też wielkiej promocji, bo i dziadek nie znał tego świata. Ale dziadek wyszukiwał mi mnóstwo konkursów, na których mogłem się pokazać w kilku etapach i w ten sposób nabierałem doświadczenia. Gdyby nie to, pewnie nie byłbym w tym miejscu, w jakim dzisiaj jestem. Teraz do konkursów podchodzę świadomie, sam je wybieram i zupełnie inaczej już do nich podchodzę.
Jak?
Nie lubię rywalizacji, konkurs nie jest dla mnie konkurencją, tylko możliwością pokazania się, ale też mobilizacją do tego, żeby próbować równać się do najlepszych na świecie. To myślę, jest już bardziej profesjonalne podejście, którego nauczyła mnie praca z profesorem Stefanem Wojtasem, z którym aktualnie studiuję. Na pewno nie jeżdżę na konkursy po to, żeby zdobywać nagrody. Pewnie, że to jest miły dodatek i im dalej się zajdzie, tym więcej można pokazać. Jedno z drugim się łączy.
Jak Pan teraz widzi swoje życie? Rzeczywiście Konkurs Chopinowski jest taką granicą, po przekroczeniu której nic już nie jest takie samo i można powiedzieć, że wszystko się zmieniło?
Jeśli chodzi o samą moją karierę, to z pewnością można tak powiedzieć. Od tego czasu miałem sto koncertów. To było jak chrzest, bo to naprawdę niełatwa rzecz, żeby z jednej strony za każdym razem starać się grać dobrze i za każdym razem pokazać coś nowego. Myślę, że nie aż tak wielu ludzi może się o tym przekonać, co to znaczy mieć sto koncertów rocznie. To wielki wysiłek.
Ma Pan dopiero 21 lat. Myśli Pan o tym, co będzie, jak skończy Pan 30-40 lat?
Chciałbym grać około 20-30 koncertów rocznie. Z tym że, jak pewnie każdy muzyk, chciałbym je grać w dobrych salach, dla dobrej publiczności, ze świetnymi muzykami. To moje marzenie. I żeby być zawsze w dobrej formie psychicznej, aby nie przymuszać się do tego, co chcę tworzyć, ale żeby to w naturalny sposób wypływało ze mnie.
Jak muzyk może regulować to swoje psychiczne nastawienie, to, żeby mu się zawsze chciało grać?
Małe sposoby na relaks muszą być. Nie potrafię ćwiczyć 16 godzin dziennie a potem iść spać, a tacy również są. Ja tak nie potrafię i nie jestem pewien, czy to miałoby sens. Nie jest to też kwestia samych godzin spędzonych przy fortepianie. Oczywiście, ćwiczyć trzeba, ale przede wszystkim trzeba myśleć na temat utworów, zastanawiać się, o co w nich chodzi; to z tego później, jak już mówiłem, wypływa sama technika.
Podobnie jest z pisaniem - najważniejsze jest myślenie, a jak znajdzie się treść, forma sama przychodzi. Dziś myślę sobie, że w ogóle ważna jest jakość życia - aby wszystko, co robię w życiu, miało dobrą jakość.
Tak jest, z pewnością. Staram się więc wysypiać przed koncertem, staram się jeść dobre rzeczy; to mi na pewno poprawia samopoczucie. Ale nie zawsze od tych czynników wszystko zależy. Bywa, że czuję się fatalnie i gram bardzo dobrze. Skłaniam się ku temu poglądowi, że artysta nie powinien być zbyt szczęśliwy w życiu. Komfort życiowy nie wpływa na artystę dobrze.
A co z euforią?
Jestem zdania, że życie artysty powinno być „jakieś”, ale najgorsze chyba byłoby wpędzenie się w strefę komfortu - mam zabukowane koncerty, wszystko jest OK, ale sam nie czuję, że się rozwijam, nie czuję tego pędu do przodu. A z tym wiąże się też to, że moim celem nadrzędnym nie jest osiągnięcie szczęścia w życiu, ale to, aby jak najwięcej doświadczyć, przeżyć. To jest coś, co daje mi inspirację.
O jakie przeżycia chodzi?
Nie chcę wyjść na hipokrytę, bo kiedy wyjeżdżam na koncerty, to ktoś mógłby sobie pomyśleć, że mam też czas na zwiedzanie, a ja tymczasem leżę w hotelu i umieram, albo ćwiczę resztką sił, bo dopadł mnie jet lag. Najlepszym przykładem tych przeżyć jest chyba miłość i odrzucenie. Może mówię rzeczy trywialne, ale to naprawdę działa inspirująco.
Doświadczenie złamanego serca nie jest już Panu obce.
No jasne, chyba każdy z nas miał takie doświadczenie w życiu. Kiedy rozmawiam o tym z innymi artystami, to słyszę, że to doświadczenie niesamowicie działa na chęć tworzenia i dawania wszystkiego z siebie. To jest twórcze. A ja nie chcę być maszynką do grania. Jest wielu takich ludzi, którzy potrafią grać perfekcyjnie, ale nie ma w tym ducha.
To jak Pan sobie wyobraża swoje życie prócz grania? Mieć czas na gotowanie?
To akurat bardzo lubię, gotowanie bardzo mnie relaksuje, zresztą nie tylko mnie, wielu muzyków tak ma.
Jakie potrawy lubi Pan przyrządzać?
Lubie proste rzeczy, a wynika to z tego, że nie mam za dużo czasu. Preferuję włoską kuchnię, makarony, tiramisu, carpaccio. Jeśli kolacja w większym gronie, to muszą być trzy dania, ale przede wszystkim staram się robić to z sercem. Lubię też azjatycką kuchnię, bo szybko można ugotować bardzo smaczne rzeczy. Poza tym sam też uwielbiam jeść.
Tego nie widać.
Dziękuję. Jak na pianistę, nieźle się trzymam (śmiech). Ale lubię próbować różne smaki, czy potrawy, nawet te, które niespecjalnie mogłyby przypaść mi do gustu, ale są zrobione inaczej. I tak jest też z życiem i wyborami - jeśli coś, co z pozoru wyglądałoby na takie, co mi kompletnie nie będzie pasować, ma w sobie coś kuszącego, to na pewno spróbuję. I nigdy nie żałuję.
Jeśli już jesteśmy przy kuchni, to ciekawa jestem, jak wygląda od tej strony Pana Boże Narodzenie?
Na szczęście święta będę spędzał w domu i będzie tradycyjnie. Bardzo możliwe, że coś też przygotuję, ale głównie w Wigilię mamy tradycyjne polskie potrawy, choć wiem, że ta tradycja w każdym domu jest trochę inna. U nas jest postny barszcz grzybowy, karp w galarecie i z patelni, jest kutia, która zwykle zostaje, jest sernik i makowiec. Chętnie przygotowałbym na święta indyka, ale dla trzech osób - dla mnie, mamy i dziadka to byłoby za dużo.