Mieszka w niewielkiej Żurawicy koło Sandomierza, a w ostatni weekend została mistrzynią świata w fitness. Katarzyna Dudek opowiedziała o drodze do sukcesu
Zostałaś mistrzynią świata w fitness sylwetkowym w swojej kategorii, w pięknym stylu wygrałaś też kategorię open. Dotarło już do Ciebie to, że jesteś najlepszą zawodniczką na świecie?
Powoli dociera. Cały czas jest duże zamieszanie, coś się dzieje, ktoś dzwoni z gratulacjami. Wieczorami siedzę i oglądam filmiki z mistrzostw świata w Białymstoku. I wtedy dociera do mnie to, że rzeczywiście wygrałam, zdobyłam „złoto”.
Puchar, złoty medal, ogromna satysfakcja. A czy jest szansa, że ten sukces przełoży się na finanse i na przykład podpiszesz kontrakt z jakimś sponsorem?
Mam nadzieję, że się przełoży, bo na tym poziomie to nie jest tani sport. Do tej pory działałam na własny rachunek, nie miałam sponsora. Klub LKS Sandomierz wspierał mnie, na ile mógł. Myślę, że mistrzostwo świata, które zdobyłam, tym bardziej w kategorii open, sprawi, że będę miała stypendium. Na pewno dostanę nagrodę finansową. Coś się zaczyna dziać. Wierzę, że ten sukces nie skończy się na dyplomie, medalu i pucharze.
Mieszkasz w Żurawicy, w gminie Obrazów. Na pewno jesteś jej najsłynniejszą mieszkanką.
Chyba tak (śmiech). Cieszę się, że udaje mi się w jakimś stopniu rozsławiać Żurawicę. Mieszkam tu z mamą, na zawodach reprezentuję LKS Sandomierz. Temu klubowi jestem wierna od początku kariery.
Przygotowania do takich zawodów jak mistrzostwa świata wymagają wielu wyrzeczeń. To nie tylko ciężkie treningi, ale również i restrykcyjna dieta. Były takie momenty, że miałaś już dość?
Były trudne momenty, ale jakoś dałam radę. Głównie dzięki pomocy bliskich. Dieta rzeczywiście była ekstremalna. Treningi miałam dwa razy dziennie, na granicy wytrzymałości. Od ostatniego poniedziałku do czwartku przed zawodami byłam tylko na diecie białkowej. Na dzień miałam limit 700 kalorii. To bardzo mało, tym bardziej wtedy, jak się wykonuje ciężkie treningi. Ale wytrzymałam. I warto było.
A dzień przed zawodami, w piątek, jak wyglądało Twoje menu?
Ostatni dzień przed startem to był już tak zwany proces ładowania. Po czterodniowym spożywaniu samego białka, zaczęłam jeść węglowodany. Głównie w postaci brązowego ryżu, było to sześć posiłków w ciągu dnia, mniej więcej co trzy godziny. Za to ostatni posiłek, czyli kolacja, był już bardzo treściwy, żeby „naładować” swoje mięśnie. Były to golonka, ziemniaki i boczek.
Ty chyba bez dwóch rzeczy nie mogłabyś się obejść - bez zegarka, bo musisz jeść regularnie, i bez wagi, bo wszystkie pokarmy masz o odpowiedniej wadze.
To prawda, waga i zegarek są nieodzowne (śmiech). Chociaż po tylu latach treningów, mój organizm jest już na tyle ustawiony, że sam mi daje sygnały, kiedy powinnam już coś zjeść. Z wagi regularnie korzystam. Nie rozstaję się z nią. W moim przypadku każdy gram ma znaczenie.
Treningi pochłaniają Ci dużo czasu. A jak masz chwilę wolnego, to jak lubisz ją spędzać?
Ostatnio miałam go tak mało i tak się wkręciłam w tryb treningów i przygotowywania posiłków, że właściwie nie robiłam nic innego. Dlatego teraz chciałabym odpocząć. Jeżeli nie będę już miała żadnego startu w tym roku, to wyjadę na kilka dni, żeby się zrelaksować, żeby złapać oddech. Chciałabym też pójść na kurs tańca, bo lubię się ruszać na parkiecie. Sprawia mi to przyjemność i myślę, że już niedługo będzie okazja, żeby poprawić jeszcze swoje taneczne umiejętności. Może przydadzą się na Gali Mistrzów Sportu, jeśli będę laureatką Waszego plebiscytu (Katarzyna Dudek jest nominowana w powiecie sandomierskim - przyp. red.).
Słyszałam, że Twoimi najwierniejszymi kibicami są mama i Twój partner Waldemar Gnatowski.
Tak. Mama wyściskała mnie po powrocie z mistrzostw świata. Była ze mnie dumna, bo ona najlepiej wiedziała, ile mnie to kosztowało, jaki to był wysiłek. Waldek od początku wspiera mnie, dopinguje do dalszych treningów. Bez nich na pewno nie byłoby tego sukcesu.