Tak. Piłam, chlałam, staczałam się. Ale dziś mówię: Z tego można wyjść
Zostawiam za sobą mroczne, dekadenckie rzeczy. Bebechy, psychiczne doły, ciemna strona duszy - to już nie mój świat - podkreśla Stanisława Celińska, aktorka i wokalistka. - W dzisiejszej sztuce brakuje dobra. A ja chcę się opowiedzieć po stronie miłości, Boga i nadziei.
Lubi pani, jak nazywają panią polską Cesarią Evorą?
Któż by nie lubił.
Czy polska Cesaria Evora wie, że jej płyta „Atramentowa” zmieniła kolor?
Na platynową, tak?
Brawo. Znamy się ponad 20 lat, słyszałam wiele pani recitali, były drapieżne, pełne siły. Dziś słyszę liryczną, uspokojoną, refleksyjną, pogodną artystkę. Zmiana w życiu rzutuje na zmianę artystycznego wizerunku?
Pomyślałam, że w tych oszalałych, pędzących czasach wszyscy potrzebujemy wyciszenia, uspokojenia, zatrzymania. By porozmawiać z samym sobą czy też z innymi o ważnych sprawach, ale szeptem. Bez krzyku. Nazywam ten mój nowy styl „nostalgią optymistyczną”. Dokonałam wyboru i zostawiam mroczne, dekadenckie rzeczy, które nie dają nadziei. Bebechy, psychiczne doły, ciemna strona duszy - to już nie mój świat. W dzisiejszej sztuce brakuje dobra. A ja chcę się wyraźnie opowiedzieć po stronie miłości, Boga, nadziei. Pokazywać jasną stronę życia. Niewątpliwie zmiana w moim życiu, uporanie się z moimi problemami dało mi do tego kopa. „Bo we mnie jest nadzieja” - śpiewam w jednej z piosenek.
Piłam, nawet chlałam, staczałam się, zawalałam nagrania, próby, zaniedbywałam dzieci. Nie uniosłam wczesnego sukcesu.
Ale jest i „Wielka słota”, gdzie śpiewa pani słowa Muńka Staszczyka: „Życie to suka, czasami można się pochlastać” - to już powrót do przeszłości. Myśli tak pani czasami?
Zdarza się. Kiedy miałam problemy, tak było. Muniek tym tekstem przyłożył mi pięścią między oczy. Bardzo to przeżyłam. Do tego stopnia, że wysłałam mu niecenzuralny SMS. Na co on: „Nie będę przecież pisał o pierdołach”. Lubię tę jego „Wielką słotę”, bo wchodzi w serce, pod paznokcie, jest ostra, choć cała płyta jest nostalgicznie optymistyczna.
Pani płyta ma wręcz wymiar duchowy. Tymi nowymi piosenkami z muzyką Macieja Muraszki, z tekstami Wojciecha Młynarskiego i Doroty Czupkiewicz trafiła pani do wielu pokoleń słuchaczy. Dedykuje pani piosenki ludziom z nałogami, nie kryjąc swojego dramatu?
Byłam alkoholiczką. Piłam, nawet chlałam, staczałam się, zawalałam nagrania, próby, zaniedbywałam dzieci. Nie uniosłam wczesnego sukcesu. A kiedy się pozbierałam, pomyślałam, że nie mogę tego zostawić tylko dla siebie. Muszę przestrzec innych i jednocześnie powiedzieć tym, którzy mają nałogi: można z tego wyjść. A poza tym, jeśli ktoś opowiada o złu, jakie w nim jest, to od razu myślimy: „Aha, czyli nie tylko ja mam problemy”. Ta moja „spowiedź” też zdziera ze mnie mit delikatnej, dobrej Stasi, którą widzowie mogli zapamiętać z niektórych moich ról. Kiedyś powiedziałam: „Gdy widzę czasami tamtą pijaną Stachę, to bym ją najchętniej po mordzie sprała”. I to jest prawda. Jeden z wierszy Rilkego z cyklu „Sonety do Orfeusza”, który śpiewam, radzi, jaką przyjąć postawę życiową: Nie daj się zamknąć w jednej roli, nie płyń na fali, stawiaj światu opór. Jestem kojarzona z rolami silnych kobiet, ale dziś - w świecie pełnym wrzasku - odwagą jest powiedzenie czegoś spokojnie, co nie znaczy, że bez emocji. Długo do tej odwagi dojrzewałam. Przez pierwsze trzy lata mojego życia mieszkałam na Pradze, na Stalowej. Jestem dziewczyną ze stali. Zahartowałam się.
Dlaczego pani piła?
Bo mi się wydawało, że przed czymś ucieknę. Ale to jest pułapka. Dziś wiem, że jak wejdę po spektaklu do baru i zamówię pięćdziesiątkę, to nic nie pomoże. Na tym polega męstwo.
Ale też na wybaczaniu. Pani wybaczono wszystkie złe chwile?
Tak. Dzieci wybaczyły i wciąż proszą, żeby do tego nie wracać. „Mamo, to tak dawno było” - słyszę. To niezwykle pomaga. Nie piję już 27 lat. I chcę myśleć o tym, że jutro jest znów dzień. Nawet po najstraszniejszej nocy nastaje dzień. U mnie nastał.
Jest pani dobrym człowiekiem?
Staram się naprawić choć część wyrządzonych krzywd. O sobie trzeba mówić prawdę, żeby nie zaszufladkować się w złym wizerunku samego siebie. W każdym z nas jest i dobro, i zło. Potrzeba pracy i chęci, by to dobro brało górę. Bardzo mi zależy, by być dobrym człowiekiem. To jest na pierwszym miejscu, nie zawód i nie kariera. Bo to, że dostałam w darze talent, to nie moja zasługa, ale to, że udało mi się zapanować nad własnymi słabościami - to już było we współpracy z Panem Bogiem.
W dzisiejszej sztuce brakuje dobra. A ja chcę się wyraźnie opowiedzieć po stronie miłości, Boga, nadziei. Pokazywać jasną stronę życia.
Zapewne pani wie, że ludzie kochają panią nie tylko za talent aktorski i wokalny, ale także za tę walkę, którą stoczyła pani sama ze sobą, i przyznaje się do tego publicznie?
Bardzo bym chciała, by tak było. Może dzięki tej walce rozumiem ludzi, którzy zbłądzili? Też zbłądziłam, zaprzepaściłam sukcesy młodości, ale się podniosłam. W mozole zbudowałam nową Stasię. Wiem, jakie to trudne, i wiem, że każdemu może się przytrafić. Jakiś wewnętrzny głos kazał mi o tym publicznie opowiedzieć. Ważne było też dla mnie, jako osoby wierzącej, by dać świadectwo. Wymodliłam sobie pomoc. Przywróciła mi dzieci, dom, spokój. I wciąż sobie powtarzam: „Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia”.
„Myśl gorejąca, myśl współczująca przed drzwi twych progiem. Więc drzwi odemknij, jesteś człowiekiem - ja jestem Bogiem” - te słowa odwracają porządek rzeczy...
Też myślałam, że jest odwrotnie, więc poprosiłam o ten tekst Wojtka Młynarskiego. O tekst, w którym to Bóg modli się do człowieka. Powiedział: Daj mi trzy dni. Na drugi był gotowy. To jego fragment: „Czy świt na niebie, czy mrok na niebie jak skrzydło kruka / Ja kocham ciebie, ja wierzę w ciebie i ciebie szukam / Na złe i dobre niech nas połączy jedna współrzędna / Wierzę w twą dobroć, a czułość twoja jest mi niezbędna”.
Piękna jest ta pani płyta, piękny recital, ale ja troszkę tęsknię za dawną, dramatyczną Stanisławą Celińską, dlatego tak się ucieszyłam z „Pieśni cygańskiej” do słów Papuszy, którą tak ostro pani zaśpiewała. Czasami wraca pani do dawnych emocji?
Bywa tak, ale teraz chcę mówić szeptem.
Czy z tego też powodu porzuciła pani ostry teatr Krzysztofa Warlikowskiego?
Tak. Mój pobyt w tym teatrze się skończył. Nie wytrzymuję go ani psychicznie, ani fizycznie. 17 lat trwała ta intensywna przygoda. Grałam różne role, łącznie z rozbieraną w „Oczyszczonych”. To nie było łatwe: stara, gruba kobieta. Nadszedł czas rozstań. Po drodze wydarzyło się mnóstwo rzeczy ważnych i nie chcę już mówić o trudnym życiu. Chcę chodzić jasną stroną ulicy.
Mieszkałyśmy, trzy kobiety, w maleńkim mieszkanku, w kawalerce na Solnej, w której trzeba było składać polówkę, gdy chciało się przejść. Ale byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Już podczas „Kabaretu warszawskiego” były problemy, wychodziła pani z prób.
Ale jeszcze grałam. I znów były śmierć, dół, alkohol. Wracałam do domu wykończona. Jak byłam młoda, nagrałam się różnych pijaczek i panienek nie najcięższych obyczajów. Teraz nie kręci mnie ten świat.
Ale już z Fedrą był problem i z filmem Agnieszki Holland też.
Odmówiłam grania. Kiedy na zadane sobie pytanie: „Czy tak bardzo chcesz tych ról?”, odpowiedź brzmiała: „Nie”, wiedziałam, że moja droga idzie w inną stronę. Kiedyś wierzyłam w ten teatr, teraz jestem zbyt zmęczona.
Mam nadzieję, że rozbrat z Teatrem Warlikowskiego nie oznacza rozejścia się z teatrem w ogóle?
Zastanawiam się. Jestem od niedawna wolnym człowiekiem, na emeryturze, bez etatu. Dogrywam w kilku spektaklach. Może powoli trzeba zacząć robić to, na co ma się ochotę?
Wspomniała pani o Pradze i ulicy Stalowej. Pamięta pani czasy wczesnego dzieciństwa?
Trzy pierwsze lata życia były na Stalowej, one ponoć decydują o dalszych losach człowieka. Jestem dzieckiem powojennym i czułam się wtedy niepotrzebna. Ojciec, herbu Zaremba, zmarł, gdy miałam trzy lata. Bardzo go kochałam. Mama natomiast była bardzo silną kobietą, w czasie wojny grała na skrzypcach, zarabiała na nasz dom. Siły uczyła mnie babcia. To one mnie wychowywały. Mieszkałyśmy, trzy kobiety, w maleńkim mieszkanku, w kawalerce na Solnej, w której trzeba było składać polówkę, gdy chciało się przejść. Ale byłyśmy bardzo szczęśliwe. Wciąż „urządzałyśmy” to mieszkanko, raczej na papierze. A babcia dawała rady dorastającej pannie: „Stasieńko, wieczorem nie rozmawiaj z mężem o niczym. Tylko seks i spać”. Trzy szczęśliwe kobiety. Dziś jestem szczęśliwa w moim domu z pięknym tarasem wychodzącym na las, po którym mogą biegać moje psiaki.
Ponoć w młodości nie potrafiła się pani cieszyć.
Może dlatego, że wciąż miałam do siebie pretensje, iż jestem beznadziejna? Wciąż myślałam, że jestem brzydka, wściekła i nikomu niepotrzebna. Miałam 22 lata, kiedy pojechałam na festiwal do Cannes z „Krajobrazem po bitwie” Andrzeja Wajdy. Ale nie potrafiłam się cieszyć czerwonym dywanem, wspaniałym towarzystwem, tylko szukałam powodów, żeby narzekać. A dziś wyznaję inną filozofię: „Nie szczędź czasu, żeby być szczęśliwym”. Nie szczędzę.