Tak się jeździło nad morze. Drogi były marne, brakowało znaków i benzyny
Jeśli dziś narzekają Państwo na ciągłe remonty, korki i zbyt duży ruch na drogach, którymi jeździ się nad morze, proponuję podróż w czasie. Niezbyt odległą. Do lat 70., 80. i 90., gdy wyprawa autem nad Bałtyk trwała czasem ponad 12 godzin.
Pokoleniu lat 70. pewnie nie trzeba przypominać tamtych czasów, ale ci, którzy przyszli na świat w latach 90. i później, nie wiedzą nawet, że istniał kiedyś świat bez dwu- i trzypasmówek czy autostrad. Tymczasem na przełomie lat 70. i 80., gdy na drogach zaczęło się pojawiać coraz więcej małych i dużych fiatów, skód, trabantów, wartburgów i radzieckich ład - wyjazdy nad morze stawały się możliwe nie tylko pociągami.
- Pamiętam takie wyprawy. Można powiedzieć, że wtedy właściwie kierowcy mogli polegać tylko na sobie. O nawigacji nawet się nikomu nie śniło. Trzeba było mieć aktualną mapę i dobrą orientację przestrzenną oraz intuicję - wspomina Marek Dobrowolski, kierowca rajdowy i właściciel szkoły nauki jazdy w Katowicach. - Oznakowanie było marne, drogowskazy „uznaniowe”, bo na przykład w PRL-u Śląsk był raczej niechętnie przez Warszawę postrzegany. I jak wyjeżdżało się ze stolicy na Śląsk, to próżno było szukać tam drogowskazu na Katowice. Był za to Wrocław. Drogowskazy na Katowice pojawiały się dopiero przed Częstochową. Natomiast parkingów w zasadzie prawie w ogóle nie było, na odpoczynek i posiłek zatrzymywało się najczęściej w przygodnych-dogodnych miejscach, na trawce - dodaje Dobrowolski.
Najpopularniejsza droga, którą nad morze sunęły latem sznury maluchów i dużych fiatów, to oczywiście słynna gierkówka, czyli DK1, która potem zmieniała się w ujmowaną na mapach międzynarodową trasę E-75. Droga nad morze prowadziła wówczas przez centra takich miast jak Zgierz, Łódź, Toruń. Pewnie pamiętają Państwo plątaninę znaków, kierujących raz na Warszawę, raz na Łódź, raz na Włocławek, Bydgoszcz. Ludzie się gubili, wracali, zatrzymywali, pytali o drogę. Dojechanie do Trójmiasta czy nadmorskich miejscowości na środkowym wybrzeżu było chyba wtedy najprostsze, jednak korki w centrach miast, światła i w czasie wakacji większy ruch, sprawiały, że podróż trwała 8-10 godzin. Czasem nawet więcej.
- Ale przy okazji ludzie poznawali Polskę, no i nie było takiej napinki, ludzie byli bardziej wyluzowani - śmieją się dziś kierowcy. Gierkówka była w latach 70. szczytem myśli technologicznej polskich drogowców. Budowano ją z myślą, że przynajmniej częściowo stanie się autostradą. Po ponad czterdziestu trzech latach może się to w końcu stać, bo nowa autostrada A1, od Częstochowy, powstaje właśnie na jej śladzie. Gierkówkę wybudowano w rekordowym, nawet jak na dzisiejsze standardy, tempie. W 36 miesięcy powstało 239 km nowiutkiej dwupasmówki. Pierwszej w Polsce. Oczywiście, mimo pracujących na tej budowie 60 firm podwykonawczych, ten cud budowlany by się nie zdarzył, gdyby do budowy drogi nie zaangażowano wojska.
Dziś mknie się na środkowe wybrzeże i do Gdańska autostradą A1 (częściowo jeszcze w budowie). Niestety nie ma się co nastawiać na świetne widoki po drodze. Jedyne, co możemy dojrzeć z trasy, to pola, ładne wiadukty i górujące nad otoczeniem wiatraki. Miasta, miejscowości, a nawet nieliczne domy w okolicy autostrady, są przysłonięte ekranami dźwiękochłonnymi. Nawet na licznych Miejscach Obsługi Podróżnych przy autostradzie (MOP) widok wszędzie podobny, a o klimatycznych przydrożnych knajpkach możemy zapomnieć. Za to do wyboru mamy stacje benzynowe z małą gastronomią, czyli kawą, zapiekankami i hot dogami. Przydrożne bary to sieciówki z fast foodami (McDonalds i KFC). Droga jednak równa jak stół. No i latem na bramkach wielkie korki.
Na wybrzeże zachodnie jechało się zwykle krajową jedenastką. Mordęga. To droga prowadząca z południa na północ po zachodniej stronie Polski. Sunęły nią sznury ciężarówek. Dziś na około 86,5 km ma ona status drogi ekspresowej. Jednak wciąż jej większa część bardzo przypomina widok tej trasy sprzed 20 lat. Niektórzy woleli jechać na Wrocław, potem na Świnoujście. Jadąc tędy też przejeżdżaliśmy przez centra miast, np. Olesna, Poznania czy Szczecinka. Po drodze nie było licznych dziś stacji benzynowych. Trzeba było starannie planować postoje. - Nie było co jeść, nie było gdzie zatankować. Klasyką było, gdy na urlop wyjeżdżało się z rodziną, zabieranie ze sobą kanapek. Moja żona do dziś to robi, gdy wyjeżdżamy. Pamiętam kanapeczki z ogórkami, jajka na twardo, pieczonego kurczaka... - opowiada Marek Dobrowolski. - Zatrzymywało się zwykle gdzieś po drodze, na parkingach. Knajpy może nawet i wtedy były gdzieś na trasie, jednak większość kierowców wolała przydrożne pikniki.
Marek Dobrowolski wspomina swoją podróż z lat studenckich, gdy z kolegami wybrali się do Szwecji. Musieli w 12 godzin dojechać dwoma fiatami 126 p do Świnoujścia, gdzie mieli wsiąść na prom.
- Nie było komórek. Zgubiliśmy się już za Wrocławiem. Ja pojechałem inną drogą. Ale postanowiłem, że ich dogonię. Po drodze złapałem kapcia, wymieniałem koło, ale potem musiałem znaleźć warsztat, w którym wulkanizator skleił mi dziurawą dętkę, bym miał zapas. To nie wszystko. Po drodze zabrakło mi benzyny, bo stacje benzynowe nie dość, że niekoniecznie były całodobowe, to jeszcze niezbyt liczne. Dobrzy ludzie doholowali mnie jakoś do czynnej stacji. To nie była ostatnia przeszkoda, potem zepsuła mi się pompa paliwowa. Naprawiłem ją. Czasu było coraz mniej. Musiałem zdążyć na prom. Ostatni odcinek pokonałem jak prawdziwy rajdowiec. Wjechałem do portu z piskiem opon. Znalazłem kolegów. Wtedy się okazało, że Szwedzi odpływali według czasu zimowego, czyli godzinę później, niż sądziliśmy. Udało się - wspomina rajdowiec.
Takie przygody zdarzały się Polakom jadącym na wakacje często, ale też może właśnie dlatego byli do podróży lepiej przygotowani. Każde auto miało koło zapasowe, a niektórzy zapobiegliwi kierowcy wozili również inne części. Dziś liczymy na pomoc drogową, a zamiast koła zapasowego wozimy mikroskopijne „zestawy naprawcze”. Lata 70. - 80. to czasy, gdy auta jeżdżące po polskich drogach nie były wyposażone w klimatyzację. A jednak nawet bez „klimy” dało się dojechać latem nad Bałtyk, czy np. do Bułgarii. Spora część kierowców wybierała się wtedy w trasę nocą. Z jednej strony było to wygodne. Z drugiej, biorąc pod uwagę marne oznakowanie dróg - ryzykowne.
Dziś, choć dawne czasy często wspominamy z sentymentem, raczej do nich nie tęsknimy. Sieć polskich dróg wciąż się rozrasta i w ciągu kilku lat ma mieć 1638,5 km autostrad i 2101,2 km dróg ekspresowych.
Ci, którzy lubią wyjazdy nad morze, niecierpliwie czekają na dokończenie budowy autostrady A1, która ma prowadzić od granicy z Czechami w Gorzyczkach do węzła Rusocin, pod Gdańskiem. Przejechanie całej Polski z północy na południe ma zajmować kierowcom góra sześć godzin. Teraz brakuje odcinka od Piekar Śląskich do Tuszyna. W tym roku mieliśmy już jeździć A1 od Gorzyczek do Częstochowy. Niestety, autostradowa obwodnica Częstochowy wyłamie się z tego harmonogramu.
- Na pewno oddamy do użytku trzy budowane odcinki od Piekar do węzła Blachownia - zapowiada Marek Prusak, rzecznik katowickiego Oddziału GDDKiA. Co z resztą? Będą, ale później. Cała autostrada ma być kompletna w 2022 roku.