Taka skomplikowana historia
Podczas rodzinnych obiadów babcia często opowiada nam, jak znalazła się w Jeleniej Górze.
Moja babcia ma na imię Krystyna i urodziła się w grudniu 1939 roku we Lwowie. W 1943 roku, gdy miała 4 lata, została wywieziona do obozu pracy na terenie obecnych Czech razem ze swoją mamą i trójką rodzeństwa (czwarte w drodze). Jej jedynym wspomnieniem ze Lwowa są Święta Bożego Narodzenia, kilka miesięcy przed wyjazdem. W pokoju stała piękna choinka, a ona dostała w prezencie lalkę. Potem razem z braćmi rzucali w siebie orzechami włoskimi. Czuła ciepło, radość i bezpieczeństwo.
Życie w obozie było bardzo ciężkie. Chodzili głodni i zmarznięci. Kobiety kąpały się wspólnie. Słyszała wtedy, jak szepczą między sobą: „Pu-szczą nam gaz, czy nie?”. W nocy nie mogli spać z powodu niewygodnych prycz i pluskiew, które ich w nocy gryzły. W tym miejscu urodziła się młodsza siostra mojej babci. Niemieckie rodziny chciały ją adoptować, ale moja prababcia się nie zgodziła, bo nigdy nie byłaby w stanie oddać własnego dziecka. W końcu udało im się opuścić obóz, który wkrótce potem został zbombardowany. Trafili do domu pewnego Czecha, wdowca. Za opiekę i wyżywienie, prababcia zgodziła się prowadzić jego gospodarstwo.
Kiedy nadciągał front ze wschodu, przez wieś uciekało wiele niemieckich rodzin. Nieśli ze sobą wszystko, co udało im się unieść. Czasami nawet ciągnęli krowy. Babcia Krysia pamięta, jak Polacy stali przy płocie i śmiali się z tego widoku. Pewnego razu jednemu Niemcowi spadła z wozu skrzynia. W panice, nawet po nią nie wrócił. Starszy brat babci postanowił z kolegami sprawdzić jej zawartość. Okazało się, że była cała wypakowana jajkami.
Nie tylko faszyści bali się Sowietów. Inne wspomnienie mówi o tym, jak prababcia ukryła w szafie ocalały ze Lwowa zegar i kazała schować się swojej najstarszej, nastoletniej córce w sianie na strychu. Chwilę potem do mieszkania wpadł Rosjanin i spytał się, czy nie mają żadnych zegarków. Babcia, będąc wtedy małą dziewczynką, nie rozumiała co się dzieje. Czuła napięcie panujące w pokoju. Słyszała tylko tykanie dobiegające z szafy i zastanawiała się, czy żołnierz słyszy to samo. Żołnierz spojrzał szybko na całą rodzinę i opuścił dom.
Babcia czasami opowiada, jak biegła między pięknymi, zadbanymi domami i próbowała przeskoczyć przez rów. Nie udało jej się i upadła. Jej mama owinęła stłuczoną rękę leczniczymi liśćmi. W oczekiwaniu na wyzwolenie, co noc spali w pończochach i butach, żeby w każdej chwili móc uciec. Pamięta lęk, który nie chciał jej opuścić i ból związany ze zwichnięciem ręki.
Pomimo próśb wdowca, a nawet oświadczyn i gotowości adoptowania przez niego pięciorga dzieci, prababcia opuściła gospodarstwo i w roku 1945 przeniosła się z dziećmi do miasta nazywanego wtedy Bransdorf. Pustych mieszkań było tam wiele z powodu ucieczki Niemców. Kiedy weszli do swojego nowego domu, zszokował ich widok niedopitych filiżanek z kawą i niepościelonych łóżek.
Wszystko wyglądało tak, jakby mieszkańcy nagle wstali, wyszli i nigdy nie wrócili. Babcia podeszła do stolika i z ciekawości wzięła łyk zimnej kawy. Napój wydał jej się ohydny. Niedługo potem zaczęła chodzić do czeskiej szkoły.
Nie znała języka czeskiego, dlatego nie rozumiała ani nauczycieli, ani uczniów. Nie przeszkodziło jej to jednak w nawiązywaniu nowych znajomości. Pierwszego dnia poszła pobawić się w domu koleżanki z klasy. Niestety, nie pamiętała adresu swojego nowego mieszkania i tylko cudem, udało jej się do niego wrócić.
W 1946 roku cała rodzina wróciła do Polski. Za namową koleżanki prababcia postanowiła pojechać do Łodzi, gdzie podobno łatwo było o pracę. Cały dobytek załadowali na furmankę. Na granicy żołnierze poradzili jej, żeby wstrzymać się z przejazdem do rana. Prawdopodobnie znajdowali się wtedy w Jakuszycach. Czteroletni brat babci dostał zakaz odzywania się, gdyż lepiej mówił po niemiecku, niż po polsku. Powodem było ciągłe przebywanie z niemieckimi dziećmi. W pewnym momencie rozwiązał mu się but. Zaczął wtedy na migi pokazywać, co się stało. Straż graniczna uznała go za głuchoniemego. Babcia Krysia nie mogła zasnąć, bo zamarzały jej stopy z zimna. Całą noc słychać było strzelaninę w okolicznych lasach.
Dojechali do Jeleniej Góry. Na dworcu, wojskowi radzili im zostać w mieście. Mówili: „Gdzie pani jedzie z tymi dziećmi?! Tu są puste mieszkania. Jest praca i będzie życie!”. Jednak prababcia wciąż miała nadzieję na odnalezienie męża, którego nie widziała od 3 lat. Wsiedli więc do pociągu i pojechali do Łodzi. Miasto to, wbrew pozorom, nie było „ziemią obiecaną”. Na początku nie mogli znaleźć mieszkania. Całą zimę musieli spędzić w jednym pokoju na poddaszu czteropiętrowej kamienicy. Nie było kanalizacji, wody i prądu. Ulicami spływały przepełnione rynsztoki W Łodzi został także ukradziony cenny zegar, który przebył z nimi dotychczasową drogę. Babcia chodziła do przedszkola dla dzieci robotników. Mówi, że zjadła tam pierwszy dobry obiad od bardzo dawna. Czasami wspomina, jak brała udział w przedstawieniach, które wystawiali dla pracowników fabryk włókienniczych. Do dzisiaj pamięta słowa jednej z piosenek.
W 1947 roku prababcia zdecydowała się jednak na przeprowadzkę do Jeleniej Góry. Zamieszkali na ulicy 1 Maja, gdzie mieli gaz oraz wodę. Prababcia znalazła tu pracę w przędzalni „Czesankowa”. Mimo ciężkiej, trzyzmianowej pracy, trudno było jej utrzymać sześcioosobową rodzinę. Niestety, najmłodsza córka zaraziła się gruźlicą, dlatego pozostałe dzieci zostały zabrane do prewentorium w okolicach Bukowca. Przebywali tam pół roku. Z tego powodu babcia poszła dopiero rok później do Szkoły Podstawowej nr 1, która okazała się cudownym miejscem dzięki świetnej kadrze pedagogicznej. Czasy powojenne były bardzo trudne. Rodzina żyła skromnie. Babcia pamięta pewne święta Bożego Narodzenia, podczas których zabrakło pieniędzy na choinkę i potrawy wigilijne. Późnym wieczorem, mojej prababci udało się przynieść do domu torbę pełną jedzenia. Z radości dzieci zaczęły tańczyć, rozbijając przy okazji dużą kiełbasę na głowie najmłodszej siostry.
Jelenia Góra po wojnie wyglądała pięknie. Wydawała się oazą spokoju. Wojna oszczędziła to miasto. Nie była zniszczona, ani zaniedbana. Po ulicy Bankowej jeździły tramwaje. Wszędzie było pełno ogrodów, parków, ławeczek. Wyglądało to jak raj, w porównaniu z innymi miejscami, które babcia widziała w czasie swojej tułaczki. Często śmiejemy się z tego, że wtedy ruch w mieście był tak mały, że mogła razem z kolegami zjechać na sankach z ulicy Sudeckiej do ulicy Bankowej. Była bardzo dobrą uczennicą. Skończyła szkołę podstawową, a potem Liceum Pedagogiczne, które mieściło się w budynku obecnej Akademii Ekonomicznej. Marzyła, by zostać lekarzem, ale trudna sytuacja finansowa zmusiła ją do szybkiego podjęcia pracy. Przez trzydzieści lat pracowała, jako nauczycielka, a potem dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 15. Wyszła z mąż za mojego dziadka, który do miasta przyjechał ze zrujnowanej po powstaniu Warszawy.
Historia odcisnęła piętno na całym ich życiu. Los pokierował ich z różnych stron Polski na Ziemie Odzyskane, gdzie znaleźli dom, szczęście i miłość. Dla moich dziadków Jelenia Góra była po wojnie arkadią, dla mnie jest już moją małą ojczyzną.
Autorka jest uczennicą Zespołu Szkół Ekonomiczno-Turystycznych w Jeleniej Górze