Taki mecz zdarza się raz na sto lat. Widzew go wygrał i został mistrzem
20 lat temu Łódź świętowała mistrzostwo Polski Widzewa. Klub zdobył je po dramatycznym meczu, który rozegrał na stadionie przy ul. Łazienkowskiej w Warszawie. Pięć minut przed końcem spotkania łodzianie przegrywali 0:2. Ale strzelił Legii trzy bramki. To było 18 czerwca 1997 roku.
Wiele osób pamięta sukcesy wielkiego Widzewa z przełomu lat 70. i 80. Wtedy klub z al. Piłsudskiego dwa razy zdobywał mistrzostwo Polski - w 1981 i 1982 roku. Później jednak dla Widzewa nadeszły gorsze czasy.
Nowe pomysły legendarnego prezesa
W Łodzi upadł przemysł włókienniczy. Klub stracił potężnego sponsora. Wtedy bowiem piłkarze, nie tylko Widzewa, ale i Łódzkiego Klubu Sportowego mieli etaty w fabrykach. Ci najlepsi nawet w kilku. Gdy przemysł upadł Widzew znalazł się na skraju przepaści finansowej. W 1987 r. odszedł legendarny prezes i twórca sukcesów Ludwik Sobolewski. Nie wytrzymał pomysłów ówczesnych notabli na nowy Widzew. Skończyło się to tak, że jego ukochany klub wylądował w drugiej lidze. Stało się to w sezonie 1989/ 1990. Wtedy znów był potrzebny „stary” prezes. Wrócił na krótko i wprowadził Widzew do ekstraklasy. Nastał czas przełomu polityczno-gospodarczego. Ludwik Sobolewski szukał innych sposobów na działalność klubu w nowych realiach.
- Zrozumiał, że łódzkie zakłady pracy nie będą już finansować Widzewa - wyjaśniał nam nieżyjący już Jacek Dzieniakowski, były działacz i trener Widzew. - Zgromadził więc grupę biznesmenów, którzy chcieli pomóc klubowi. Dzięki niemu powstała pierwsza w Polsce sportowa spółka akcyjna.
Wtedy Widzew przejęli m.in. Andrzej Grajewski i Andrzej Pawelec. Prezes Ludwik Sobolewski usunął się w cień. A w historii Widzewa rozpoczęła się nowa era. Andrzej Grajewski z Widzewem związał się, gdy zaczęła powstawać spółka akcyjna. Ale fanem zespołu został już w latach 70. Między innymi był jedynym polskim kibicem, który pojechał na pucharowy mecz Widzewa z francuskim AS Saint-Étienne. Widać go też na zdjęciach po zwycięskich potyczkach Widzewa z Liverpoolem.
- Znałem Rysia Kowenickiego, z Andrzejem Możejko chodziłem do szkoły - wyjaśniał nam przed laty Andrzej Grajewski. - Stąd byłem blisko drużyny.
W latach 80. pomagał także załatwiać transfery piłkarzy Widzewa do niemieckich klubów, głównie niższych klas. Ludwik Sobolewski, legendarny prezes RTS Widzewem przyznawał, że Grajewski zawsze kręcił się koło tego klubu i pomagał. Bywało, że pożyczał pieniądze, załatwiał sprzęt, fundował upominki dla piłkarzy.
- Na przykład buty Adidasa, co nie było małym wydatkiem - opowiadał Andrzej Grajewski.
Przypadkowy trener osiągnął sukces
Gdy w styczniu 1993 roku zarejestrowano Sportową Spółkę Akcyjną Widzewa stał się wtedy jej udziałowcem. Drugim udziałowcem Widzewa został Andrzej Pawelec, który w Chociszewie koło Parzęczewa miał wytwórnie alkoholu i kojarzony był z marką Cin&Cin. Trzecim udziałowcem został Ismat Koussan, libijski lekarz i biznesmen, do którego należała m.in. firma „Karimex”.
W 1995 r. trenerem Widzewa został nieznany szerzej szkoleniowiec Franciszek Smuda. Był znajomym Andrzeja Grajewskiego. Smudę zwolniono akurat ze Stali Mielec.
- Jeśli będziesz przed godziną 10. na naszym stadionie, to masz u nas pracę - usłyszał podczas rozmowy telefonicznej popularny Franz, który później został nawet trenerem reprezentacji Polski. W Widzewie nie było trenera, bo nagle, po jednym meczu, z prowadzenia tej drużyny zrezygnował Ryszard Polak. Franciszek Smuda przyjechał do Łodzi. Poszedł na trening, właścicielom klubu spodobało się, że nie pytał się o kontrakt, pieniądze. Został w Widzewie. Razem z drużyną zdobył wicemistrzostwo Polski. W następnym roku Łódź świętowała już tytuł mistrza Polski. Widzew nie przegrał wtedy żadnego meczu.
- Przez półtora sezonu byliśmy niepokonani - przypomina Tadeusz Gapiński, były piłkarz, a później wieloletni kierownik drużyny Widzewa. - W końcu pokonał nas GKS Bełchatów.
22 maja 1996 roku Widzew rozgrywał mecz z Legią przy ul. Łazienkowskiej w Warszawie. Do zakończenia sezonu było jeszcze kilka kolejek, ale było wiadomo, że ten kto wygra w stolicy będzie świętował mistrzostwo. Do przerwy Widzew przegrywał 0:1.
- Na początku meczu bramkę strzelił nam Tomek Wieszczycki, jeszcze dziś pamiętam tego woleja - śmieje się Tadeusz Gapiński.
Później wyrównał Marek Koniarek, który świętował w tamtym sezonie tytuł króla strzelców ekstraklasy. Zdobył 29 bramek. A zwycięską bramkę, na kilka minut przed końcem strzelił Piotr Szarpak.
- Pamiętam dobrze tę bramkę, myślę że Rafał Siadaczka chciał wtedy strzelać, a nie dośrodkować - mówił nam Piotr Szarpak. - Ale ja dołożyłem głowę i padła bramka. Wtedy w lidze liczyły się tylko dwa zespoły - my i Legia Warszawa. Teraz liga jest bardziej wyrównana.
Dla Piotra Szarpaka było to pierwsze mistrzostwo Polski. Miało niepowtarzalny smak. Pamięta, że po tamtym meczu czekało ich jeszcze kilka kolejek. Trzeba było się zmobilizować, zapomnieć o zmęczeniu i dalej grać.
- Graliśmy wtedy 14-15 zawodnikami - wyjaśnia Piotr Szarpak. - Dziś zdobycie mistrzostwa grając takim składem byłoby niemożliwe.
Po tym mistrzostwie Polski przed Widzewem pojawiła się kolejna szansa. Gra w Lidze Mistrzów. Trzeba było jednak przejść eliminacje. Przed sezonem Widzew bardzo się wzmocnił. Do drużyny przyszli m.in. Sławomir Majak, Radosław Michalski, Paweł Wojtala, Maciej Szczęsny i Jacek Dębiński, a więc sami reprezentanci Polski. W Widzewie grała już wschodząca gwiazda polskich boisk, Marek Citko. Sensację wywołały szczególnie transfery Szczęsnego i Michalskiego
Ci piłkarze jeszcze kilka tygodni temu grali w Legii, odwiecznym rywalu łodzian. Maciej Szczęsny opowiadał potem, że po zakończeniu sezonu nikt z Legii nie rozmawiał z nim o przedłużeniu kontraktu. Przez 10 dni był bez pracy. Wtedy przyszła propozycja z Widzewa. Pomyślał, że przyjedzie do Łodzi na 10 dni. Jak mu się spodoba to podpisze kontrakt.
- Po pierwszym dniu w szatni myślałem, że trener Smuda mnie zamorduje - wspominał potem były bramkarz reprezentacji Polski. - Nie mówił wtedy dobrze po polsku, palnął parę lapsusów, a ja pokładałem się ze śmiechu, doprowadzając go do wściekłości. Następnego dnia tylko czekałem, gdy skończy się trening i będę mógł odjechać z klubu. Z każdym dniem jednak przeżycia były coraz mniejsze. Po tygodniu wiedziałem, że znalazłem swoje miejsce na ziemi.
Razem ze Szczęsnym zawodnikiem Widzewa został Radosław Michalski. Wcześniej razem z Legią posmakowali gry w Lidze Mistrzów. O to czy chce przejść do Widzewa, pytali go nieśmiało na zgrupowaniu reprezentacji Polski Tomasz Łapiński i Andrzej Woźniak. W końcu do transferu przekonał go Andrzej Pawelec. Nie na darmo w środowisku piłkarskim mówiło się, że nikt nie da ci tyle, ile obieca prezes Widzewa. Po latach Radosław Michalski wyjaśniał, że długo zastanawiał się nad transferem.
- To nie była łatwa decyzja, przenieść się z jednego zespołu walczącego o mistrzostwo, do drugiego - mówił w wywiadzie jakiego udzielił portalowi „Widzewiak”. - Te drużyny były w tamtym czasie potentatami w naszej lidze. Dawało to do myślenia. Ale decydująca była szansa ponownego występu w Lidze Mistrzów. Poza tym, podobał mi się styl gry Widzewa. Intensywnie się zastanawiałem, ale w końcu się zgodziłem.
Wielki bój o Ligę Mistrzów w Kopenhadze
O awansie do Ligi Mistrzów decydowały mecze z Broendby Kopenhaga. Pierwszy rozegrano w Łodzi. W sierpniu 1996 roku Widzew wygrał 2:1 po bramkach Majaka i Dębińskiego. O wszystkim rozstrzygało spotkanie w Kopenhadze. W 48 minucie meczu łodzianie przegrywali 3:0. Mało kto wierzył, że Łódź obejrzy Ligę Mistrzów. Ale w 56 minucie nadzieje obudził Marek Citko, który zdobył gola. Do awansu Widzew potrzebował jeszcze jednej bramki. Na minutę przed końcem padł drugi gol.
Tomasz Muchiński, były bramkarz i trener Widzewa ten mecz oglądał z ławki rezerwowych. Nie zapomni chwili, gdy jego drużyna zdobyła drugiego gola. Strzelił go najprawdopodobniej Wojtala, choć zdania są podzielone. Inni mówią, że jej zdobywcą był Sławek Majak.
- Nie jest to jednak najważniejsze, ale po tym golu jako jeden z pierwszych wyskoczyłem z ławki rezerwowych i pobiegłem wyściskać Sławka - wspominał Tomasz Muchiński. - Potem dotarło do mnie, że może nie powinienem wbiegać. Może ktoś dopatrzy się w tym czegoś nieodpowiedniego. Ale były takie emocje, radość. Zresztą cała nasza ławka wbiegła na boisko. Chcieliśmy się razem cieszyć z gola. Potem się opanowaliśmy, bo do końca meczu było jeszcze kilka minut.
Sędzia przedłużył spotkanie. Emocje sięgały zenitu. To wtedy komentator radiowy Tomasz Zimoch krzyczał do sędziego z Turcji: Panie Turek, niech pan już kończy to spotkanie... Widzew, jako drugi polski klub, po Legii Warszawa, zagrał w Lidze Mistrzów.
Wiele osób pamięta też płaczących na trybunach duńskich kibiców. Nie mogli uwierzyć, że choć ich drużyna prowadziła już 3:0 nie zagra w Lidze Mistrzów.
- Duńczycy kontrolowali wydarzenia, do momentu strzelenia bramki przez Marka Citko nic nie zapowiadało, że ten mecz zakończy się dla nas tak dobrze - mówi Tomasz Muchiński. - Mieli jeszcze kilka bardzo dobrych sytuacji do strzelenia gola. Nie wiem czy przy wyniku 4:0 bylibyśmy w stanie odwrócić losy meczu. Opatrzność nad nami czuwała. Szczęściu trzeba było pomóc. Drużyna zagrała dobrze.
Później cała Polskę ogarnęła „citkomania”
Widzewiacy nie przynieśli wstydu w Lidze Mistrzów, choć nie awansowali do kolejnej rundy. Tomasz Muchiński mówi, że byli w drużynie tacy, którzy grali w reprezentacji, tak jak Tomek Łapiński, ale wielu piłkarzy nie miało pucharowego doświadczenia.
- Nie było kalkulacji. Do meczów w Lidze Mistrzów nie podchodziliśmy w jakiś wyjątkowy sposób - zapewnia Tomasz Muchiński. - Chcieliśmy tak grać pressingiem, do przodu, ofensywną piłkę. Tego uczył nas Franciszek Smuda. Wyniki były jakie były, ale gra na pewno lepsza niż nasze cztery punkty zdobyte w Lidze Mistrzów.
Marek Citko był wtedy nie tylko gwiazdą Widzewa. W październiku 1996 r. strzelił dla Polski bramkę w meczu z Anglikami na Wembley. Choć nasza reprezentacja przegrała ten mecz to nasz kraj ogarnęła „citkomania”. Marek Citko, chłopak z Białegostoku, grający dla łódzkiego Widzewa stał się najpopularniejszym polskim sportowcem. I jako pierwszy zatrudnił swojego rzecznika prasowego, którym został Tomasz Zimoch. Potem jeszcze w Lidze Mistrzów w meczu z Atletico Madryt strzelił bramkę z połowy boiska Jose Molinie. Widzew przegrał 1:4, ale bramka Citki przeszła do historii. Sam piłkarz przyznaje, że to całe zamieszanie, które zaczęło się wokół niego, zaczęło go przerażać.
- Citkomania była udręką, przeszkadzała - mówił w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” Marek Citko. - Proszę mi uwierzyć, że ja nie zazdroszczę żadnym gwiazdom tych apartamentów, samolotów, wystawnego życia, bo okupione to jest dużą ceną, totalnym brakiem prywatności. Odczułem to w mniejszej skali niż Ronaldo. Przejście 20 metrów na Piotrkowskiej zabrało mi kiedyś pół godziny, bo stałem w miejscu, rozdając autografy i pozując do zdjęć. Wystraszyłem się i czmychnąłem do domu.
Cudowny mecz przy Łazienkowskiej
Do Widzewa za tego piłkarza płynęły oferty z Interu Mediolan, londyńskiego Arsenalu, Blacburn Rovers i Liverpoolu. Oferowano miliony. Ale wszystko przekreśliło zerwanie ścięgna Achillesa wiosną 1997 roku. W Lidze Mistrzów Widzew nie odniósł sukcesów, choć zremisował z Borussią Dortmund i wygrał ze Steauą Bukareszt. Ale w lidze znów był mocny i walczył o mistrzostwo Polski. Największym rywalem była znów Legia Warszawa. 18 czerwca 1997 roku Widzew grał na stadionie przy ul. Łazienkowskiej mecz z Legią. Na kolejkę przed zakończeniu sezonu był od niej lepszy o punkt. Wiadomo było, że jeśli zespół ze stolicy wygra to będzie miał wielkie szanse na tytuł. Łodzianom wystarczał nawet remis.
Tymczasem Widzew sportowo prezentował się znakomicie, ale gorzej było z finansami, choć przecież grał w Lidze Mistrzów. Piłkarze od siedmiu czy ośmiu meczy nie dostawali premii za wygrane mecze.
- Prezes Pawelec mówił, że człowiek z pieniędzmi już jedzie, jest na rondzie - wspominał w jednym z wywiadów Mirosław Szymkowiak, wtedy piłkarz Widzewa Łódź. - Mijały trzy tygodnie, a pieniędzy dalej nie było. Śmialiśmy się, że dalej stoi na rondzie.
Mecz z Legią nie układał się po myśli Widzewa. W 56 minucie przegrywał 0:2. Tak naprawdę to chyba nikt nie wierzył, że w Warszawie widzewiacy mogą odwrócić losy meczu. Nadzieję stracił nawet Zbigniew Boniek, który tego dnia komentował mecz w Canale Plus. Ale nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Najpierw Cezary Kucharski brutalnie zaatakował Macieja Szczęsnego.
- Zrobił to złośliwie, nie odstawił nogi - krzyczał do mikrofonu Zbigniew Boniek, dziś prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Szczęsny dotrwał do końca meczu, ale potem miał z kontuzjowaną łydką wiele kłopotów. Zrobiło się na niej mnóstwo krwiaków, nie można było się ich pozbyć. Podobno bramkarzowi groziła nawet amputacja nogi. Potem z boiska zszedł strzelec pierwszej bramki dla Legii, Kucharski. Mówił, że łapały go skurcze, bolały mięśnie. Do końca spotkania było tylko kilku minut.
- Myślę, że mogłem jednak zagrać do końca, nie prosić o zmianę - stwierdził po latach napastnik Legii.
A na pięć minut przed końcem meczu kontuzji doznał sędzia Andrzej Czerniewski, niegdyś bramkarz Arki Gdynia. Przerwa trwała długo. Pomocy sędziemu udzielali lekarze jednej i drugiej drużyny. W końcu Czyżniewski zdecydował, że będzie dalej prowadzić mecz.
- Na pewno nikt nie myślał, że uda nam się wyrównać, nie mówiąc o wygranej - przyznaje Piotr Szarpak.
Tadeusz Gapiński opowiadał nam, że nie wierzyła w to większość kibiców. Nawet ci, którzy pojechali do Warszawy, na mecz. Na kilka minut przed końcem opuszczali stadion, by szybciej dotrzeć do domu. Gdy dowiedzieli się z radia o wyniku, to wracali.
- Jeden ze znajomych oglądał ten mecz w domu - wspomina Tadeusz Gapiński. - Gdy Widzew przegrywał to z rozpaczy za dużo wypił. Poszedł spać. Gdy rano się obudził, to ze zdumieniem dowiedział się, że Widzew został mistrzem Polski.
Bo przy ul. Łazienkowskiej stało się coś niemożliwego. Po wznowieniu gry bramkę zdobył Sławomir Majak. Była 87 minuta meczu. Brakowało jeszcze jednego gola. I stał się cud! Wyrównującą bramkę zdobył Dariusz Gęsior, głową.
- W juniorach, młodzikach grałem jako napastnik i strzelałem wiele goli - śmiał się potem Dariusz Gęsior. Legionistów dobił Andrzej Michalczuk zdobywając zwycięską bramkę. Widzew wygrał 3:2. I już w Warszawie mógł świętować kolejne mistrzostwo!
Tadeusz Gapiński pamięta, że po wyrównującej bramce Franciszek Smuda, który zawsze biegał przy linii, gestykulował, musiał usiąść na ławce rezerwowych.
- Przeleciały obok niego dwa potężne kamienie, kibice Legii nie mogli się pogodzić z tym co się działo na boisku - dodaje popularny „Gapek”.
Gdy w środku nocy widzewiacy wrócili do Łodzi czekało na nich kilka tysięcy kibiców. Zapalono na stadionie jupitery, była wielka feta. Jeden z kibiców z „radości” wszedł nawet na maszt oświetleniowy i nie chciał zejść. Do wysiadających z autokaru piłkarzy dopadli kibice. Ci, którzy mieli nie zamknięte torby ze sprzętem pożegnali się z dresami, koszulkami, nawet skarpetkami. Kibice brali je na pamiątkę.