Tam się wózek ciohnie, a po naszej stronie - tahnie
Mieszkają w Polsce, ale ich językiem ojczystym jest dialekt morawski, pisze Dawid Smolorz, który w ub. tygodniu na łamach DZ pokazał ludzi, dla których takim językiem jest niemiecki
Jak daleko poleci wrona wyruszając z raciborskiego rynku? Tylko do rzeki Cyny, bo za Cyną będzie już wraną. Powiedzenie to, które można usłyszeć w wielu wsiach południowej Raciborszczyzny, w obrazowy sposób ilustruje przebieg granicy językowej w tej części Górnego Śląska.
W początkach XX w. dialekt morawski był językiem ojczystym prawie 40 proc. mieszkańców powiatu raciborskiego. Kiedy po I wojnie światowej, w 1920 roku, Niemcy utraciły południową część Raciborszczyzny na rzecz Czechosłowacji, większość terenów "morawsko-języcznych" znalazła się pod władzą Pragi. Po północnej stronie nowej granicy, która 25 lat później stała się granicą polsko-czechosłowacką, pozostało zaledwie parę miejscowości, których ludność posługiwała się na co dzień dialektem morawskim. Choć mowa morawska jest w odwrocie, na południowych obrzeżach polskiego Górnego Śląska ciągle jeszcze da się usłyszeć jej dźwięczne brzmienie. Także dziś jest mową ojczystą części mieszkańców kilku miejscowości położonych tuż przy granicy z Republiką Czeską.
Moi rodzice nie znali polskiego
"Ludzie powiedajům, że my nic ni mamy/a my mamy chałupeczku z cebulane skůry./Zygarek też mam nowy, bardzo mi pomyla./Wlyzła błecha mi do nieho, vajzer zastawiyła". To fragment piosenki, jaką z dzieciństwa pamięta Urszula Prochaska-Burek (ur. 1959) z Bolesławia. Z zawodu jest technikiem rolnikiem, lecz w ostatnich latach intensywnie zajmuje się przeszłością swojej, pod wieloma względami wyjątkowej, rodzinnej okolicy. Jest m.in. autorką monografii poświęconej historii, tradycji i językowi Bolesławia.
- Aż do 1972 r. nasza miejscowość, podobnie jak kilka sąsiednich wsi, należała do diecezji ołomunieckiej. Granica przebiegała na północ od Bolesławia, na rzece Cynie, inaczej zwanej Psiną. Przez setki lat granica diecezji była równocześnie granicą językową. W leżących w zasięgu wzroku Bieńkowicach mówiło i mówi się polską gwarą śląską. Tam się godo, u nas się rzadzi, tam się wózek ciohnie (ciągnie), po naszej stronie Cyny się go tahnie - tłumaczy Urszula Prochaska-Burek.
- Gwara morawska to język mojego domu, moja mowa ojczysta - podkreśla mieszkanka Bolesławia. - Kiedy dorastałam, w latach 60., był to jeszcze żywy język, którym rozmawiało się i w domu, i na ulicy. Ale już wtedy nie było tu dla niego dobrego klimatu. Efekt? Dziś morawski praktycznie u nas zanikł. Przez ostatnie dziesięciolecia napłynęło też sporo osób z zewnątrz, też z miejscowości, gdzie dominuje gwara śląska. Właściwie teraz mówi się u nas albo literacką polszczyzną, albo typowo po śląsku.
Największe "zasługi" dla rugowania morawskiego ma jednak szkoła. Za moich czasów w Bolesławiu były tylko cztery klasy. Od piątej chodziliśmy do szkoły w Tworkowie, a później w Bieńkowicach, gdzie mówiło się już inaczej. Jeśli chciało się być zrozumianym, nie można było mówić po morawsku. Zresztą nawet podczas tych pierwszych czterech lat edukacji w Bolesławiu część nauczycieli, wiedząc jakim językiem rozmawiamy w domach, starała się oduczyć nas morawskiego. Oni nas najzwyczajniej nie rozumieli. Polskiego nauczyłam się, gdy poszłam do szkoły. Nie było to zresztą takie proste. Moi rodzice znali morawski i niemiecki, ale polskiego - nie. Nie mogli mi więc pomagać, ani tłumaczyć rzeczy, których nie zrozumiałam na lekcjach.
- Czy dziś mam z kim porozmawiać gwarą? Tak, mam trochę znajomych wywodzących się z tutejszych zasiedziałych rodzin - kontynuuje Prochaska-Burek. - Kiedy się spotykamy, automatycznie przechodzimy na morawski. Ale to nie jest duża grupa, tylko tacy, którzy pożenili się wśród swoich. Jeśli ktoś ma współmałżonka spoza naszego obszaru językowego, przestaje używać gwary.
Pytali, skąd się urwaliśmy
- Jak inni reagowali na nasz język? Często się śmiali - przyznaje Urszula Prochaska-Burek. - Pytali, skąd się urwaliśmy. Dziś jestem dumna z mojego pochodzenia, choć w pewnym okresie wydawało mi się, że mówienie po morawsku jest obciachowe. Kiedy jako nastolatka jeździłam z koleżankami do Raciborza, jasne było, że nie będziemy ze sobą rozmawiać gwarą. Tam mieszkało dużo ludności napływowej, z Kresów. Mówiąc po morawsku było się od razu napiętnowanym. Ja od czasów szkolnych znałam literacką polszczyznę, więc nie był to dla mnie jakiś wielki problem. Ale moi rodzice przeżyli z tego powodu niemało nieprzyjemnych sytuacji - wspomina Urszula Prochaska-Burek.
- Czy język przekłada się na tożsamość? To skomplikowana sprawa - dodaje. - Czechami ludzie się tu nie czuli i nie czują, większość była nastawiona proniemiecko. Ale kiedy po wojnie okazało się, że tutejsze tereny zostaną odłączone od Niemiec, ludzie prędzej byli w stanie zaakceptować Czechosłowację niż Polskę. Polska była jakoś obca, po polsku się tu nie mówiło, choć w gwarze można spotkać wiele wyrazów polskiego pochodzenia. Ja urodziłam się już w Polsce i czuję się Polką. Ale gdyby jakaś sytuacja życiowa sprawiła, że miałabym mieszkać po czeskiej stronie, albo w Niemczech, nie miałabym z tym problemu. Tamte kultury, nam, mieszkańcom pogranicza, nie są obce.
- Jestem zapewne ostatnim pokoleniem mojej rodziny, dla którego morawski jest mową ojczystą - przyznaje. - Mój mąż pochodzi z powiatu wodzisławskiego, więc z nim nie mogłam rozmawiać gwarą. Nasza córka w związku z tym nie zna jej dobrze. Po tym jak wydałam książkę o naszej miejscowości, zaczęła się trochę bardziej interesować morawskim, czyta i jest trochę bardziej osłuchana, ale dialektu na co dzień nie używa.
Dlaczego komunistyczna Polska, mimo iż zaprzyjaźniona z Czechosłowacją, tępiła morawskość? - Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie - mówi mieszkanka Bolesławia. - W okresie PRL-u było chełpienie się polskością. Za wszelką cenę starano się zniszczyć to, co było tu wcześniej. Chyba dominowało przekonanie, że skoro tu jest teraz Polska, wszyscy powinni mówić po polsku - podsumowuje.
Przed niektórymi z tradycyjnie morawskich miejscowości stoją od kilu lat dwujęzyczne tablice. Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się tablic polsko-czeskich. Zamieszkała w dużej mierze przez górnośląskich Morawców gmina Krzanowice jest jedną z nielicznych w województwie śląskim, gdzie ponad 20 proc. mieszkańców deklaruje narodowość niemiecką. Niemiecka tożsamość nie jest tu nowym zjawiskiem. Nie byłoby wiele przesady ani sprzeczności w stwierdzeniu, że w czasach niemieckich tutejsza ludność uważała się za słowiańskojęzyczny element niemieckiego społeczeństwa. Wiele o ówczesnych sympatiach tutejszej ludności mówi wynik plebiscytu górnośląskiego z 1921 roku. Przykładowo w Krzanowicach za pozostawieniem regionu w granicach Niemiec głosowały 2134 osoby, za przyłączeniem do Polski - 69. W Bolesławiu Niemcy wygrały plebiscyt w stosunku 305 do 62, w Pietraszynie 433 do 13, a w Borucinie 850 do 21.
Silne związki z niemieckością
Jak podkreśla Rajmund Kreis z Pietraszyna (ur. 1962), mimo morawskiego języka ojczystego i urodzenia w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, do niemieckości poczuwa się także i dziś niemała część powojennego pokolenia górnośląskich Morawców.
- Związki z niemieckością były i są silne, choć językowo różnie to bywało. Pokolenie moich dziadków mówiło i po morawsku, i po niemiecku, przy czym językiem domu był morawski. Później, za Hitlera, kiedy dorastali moi rodzice, morawski został zakazany. Ludzie przechodzili więc na niemiecki. Gdy po wojnie przyszła tu Polska, zakazano niemieckiego, więc nastąpił powrót do morawskiego. Ja znam oczywiście i polski, i niemiecki, ale moją mową ojczystą jest morawski - zaznacza Rajmund Kreis.
- W naszej rodzinie zawsze "rzadziliśmy" po morawsku, niezależnie od miejsca i sytuacji, także poza Pietraszynem - kontynuuje. - Oczywiście, kiedy jechało się do Raciborza, do urzędu, trzeba było mówić po polsku. Jak się człowiek zapomniał, albo nie znał dobrze polskiego i próbował mówić po morawsku, to urzędnicy patrzyli na niego jak na intruza, albo jak na jakiegoś niedouczonego. Ja z polskim nie miałem problemu, nauczyłem się go szybko i teraz nawet jak pojadę do Warszawy czy Suwałk, to nikt nie poznaje, że to nie jest mój język ojczysty.
Jak dziś mówi się w Pietraszynie? - Przeważnie po polsku - stwierdza bez wahania Rajmund Kreis. - Już w latach 60. i 70., kiedy chodziłem do szkoły, wywierano na nas presję. Wśród nauczycieli zdarzali się fanatycy. Nie tylko upominali uczniów, ale także rodziców. Naciskali, żeby w domu nie rozmawiać z dziećmi po morawsku, twierdzili, że to się negatywnie odbija na wynikach w nauce. Do czego to doprowadziło? Dziś dzieci w Pietraszynie nie mówią już po morawsku. Dominuje literacka polszczyzna. Przeraża mnie to, bo to oznacza, że kolejne pokolenia nie będą znały języka swoich przodków. Niektórych znajomych pytałem nawet, dlaczego nie uczą dzieci naszej gwary. Odpowiadali, że chcą, żeby dzieci miały łatwiej w szkole i żeby się nie wyróżniały. Powiedziałbym, że morawski jest u nas w fazie agonii. Nawet ja na co dzień mówię już w domu taką mieszanką morawsko-polską. A to dlatego, że z zawodu jestem technikiem spawalnikiem i sporo pracowałem w delegacjach.
Czy w Pietraszynie są jeszcze rodziny, w których mówi się tylko dialektem? - Raczej nie - przyznaje Kreis. - Osiedliło się u nas trochę ludzi z zewnątrz i mam wrażenie, że wśród części napływowych było oczekiwanie, że to my językowo dostosujemy się do nich, a nie odwrotnie. Dialekt wymiera pewnie także dlatego, że nie za bardzo jest dziś nim z kim porozmawiać. Po naszej stronie granicy, w Raciborskim, jest tylko kilka wsi, gdzie mówiło czy też mówi się po morawsku. Do tego nigdy nie był to jednolity język, każda z miejscowości ma swoje specyficzne wyrażenia. Kawałek dalej na zachód, w powiecie głubczyckim, też kiedyś mówiło się naszą gwarą. Ale stamtąd dużo ludzi wysiedlono do Niemiec zaraz po wojnie. Ci, co zostali, zaczęli w latach 60. dobrowolnie wyjeżdżać do RFN. W głubczyckich stronach właściwie od lat 70. żyją już tylko pojedyncze osoby znające morawski. Taką samą gwarą jak u nas mówiło się dawniej w miejscowościach po czeskiej stronie granicy. Dziś jest inaczej. Tak jak my zostaliśmy językowo spolonizowani, ich sczechizowano. Wytępili im gwarę morawską. Znają ją już tylko starsi, młodzi mówią literackim czeskim. Oczywiście znając morawski i tak jestem w stanie się z nimi bez problemu dogadać, bo w Pradze też się swobodnie porozumiewam. Ale nie jest już tak, jak kiedyś - mówi Rajmund Kreis.
Na polach pasą się krawy
Janusz Szwerlak (ur. 1972), rolnik z Borucina, jest przekonany, że w jego miejscowości gwara ma się dobrze. - U nas nie ma dróg, są cesty, nie ma ogrodów, są za to zahrady, a na polach nie pasą się krowy, tylko krawy. W domu mówimy takim językiem, jaki znam od rodziców - tłumaczy. - Co ciekawe, moja żona, choć nie pochodzi z tej okolicy, po 20 latach życia w Borucinie też mówi naszą gwarą.
- Polskiego nauczyłem się w szkole. Tak długo, jak chodziłem do szkoły w Borucinie, na przerwach rozmawialiśmy po naszemu. Ale kiedy po podstawówce poszedłem się uczyć do Raciborza, gdzie uczniowie pochodzili z różnych miejscowości, nie zawsze rozumieliśmy się z kolegami. Nieraz musieliśmy sobie nawzajem opisowo tłumaczyć, o co nam chodzi. Było przy tym sporo śmiechu. Gwarą rozmawiam i z rodziną, i ze znajomymi mieszkającymi w Borucinie. Także wtedy, gdy jeździmy załatwiać sprawy urzędowe, zdarza mi się z rozpędu mówić gwarą. Żona upomina mnie wtedy, bo jak mówię po naszemu, to w Raciborzu raczej mnie nie rozumieją. Czasem na szybko trudno sobie przypomnieć jakieś polskie słowo, jeśli na co dzień się go nie używa. Czy czuję jakąś szczególną więź z Czechami? Nie. Ale to miłe, że będąc w Czechach, było nie było w innym państwie, jesteśmy w stanie się dogadać.
Synowie znają gwarę i jej używają, czasem nawet w SMS-ach. Jeden z synów dostał w szkole dyplom za pielęgnowanie dialektu morawskiego, bo w szkole mówił tak, jak mówimy w domu. A więc u nas gwara nie zaginie - podsumowuje z optymizmem Janusz Szwerlak.