Tatiana Okupnik: Macierzyństwo to nie zawsze różowe ubranka i pieczenie ciasteczek
Pamiętacie Tatianę Okupnik? Właśnie prezentuje piosenkę „Mama idzie w długą”, która zapowiada jej nowy album. A nam opowiada o swym trudnym doświadczeniu macierzyństwa.
- Powracasz po siedmiu latach milczenia z nową piosenką. Czujesz się jakbyś debiutowała na nowo?
- Tak. Ale rządzi głównie ekscytacja. Przez te siedem lat wiele się zmieniło na muzycznym rynku. Dlatego choć to powrót, to mam wrażenie, jakbym zaczynała od początku. Duża część odbiorców zapomniała o mojej muzyce. To naturalne – przecież pojawiają się nowe nazwiska. Ktoś mi jednak ostatnio napisał na Facebooku: „Debiutujesz ponownie, ale tym razem więcej osób trzyma za ciebie kciuki”. I to jest fajne. Co najważniejsze: moja obecna muzyka jest zupełnie inna niż ta kiedyś. To słychać już w pierwszym singlu „Mama idzie w długą”.
- No właśnie: tym razem śpiewasz bluesa. Skąd ten zwrot?
- To efekt tego, co wydarzyło się w moim życiu prywatnym w ostatnich latach. Wchodziłam w macierzyństwo – i natrafiłam na dosyć dużo wybojów. Dlatego nie wyobrażałam sobie, że teraz będę śpiewał słodkie ballady albo radosne utwory do tańca. Bo emocje, które mi towarzyszyły, były wręcz brudne.
- Kilka lat spędziłaś ostatnio w USA. To też miało wpływ?
- Trochę tak. Moim ulubionym miejscem w Stanach jest Arizona. Kocham te czerwone skały, pustynie, kojoty i grzechotniki. Ten krajobraz pasował do moich emocji. Kiedy zaczęłam myśleć o nowych piosenkach, w mojej głowie najpierw pojawiły się nie dźwięki, ale obrazy. I były to właśnie pustynne i brudne wizje. To od razu skojarzyło mi się z gitarowym graniem – bluesem i rockiem.
- Jak znalazłaś w Polsce muzyków, którzy zechcieli stworzyć dla ciebie piosenki w tym stylu?
- Ostatni koncert, który zagrałam, będąc już w ciąży, odbył się 19 grudnia 2015 roku. Towarzyszyła mi ekipa, z którą grałam przez kilka wcześniejszych lat. I kiedy poczułam z powrotem głód tworzenia, wykonałam telefony do basisty I perkusisty tego zespołu - Maćka Magnuskiego i Daniela Kapustki. Zapytałam czy chcieliby coś ze mną potworzyć. Całe szczęście mieli ochotę i spotkaliśmy się na Mazurach. Dołączył do nas jeszcze gitarzysta Kacper Stolarczyk. Przez dwa wieczory napisaliśmy osiem utworów. To było jak jam session. Mówiłam chłopakom o jaki klimat mi chodzi, zaczynaliśmy grać, każdy dodawał coś od siebie i z tego wyłaniały się konkretne piosenki. Tak było choćby z „Mama idzie w długą”. Większość z tych kompozycji wejdzie na moją nową płytę.
- Kiedy słucha się tego materiału, ma się wrażenie, że śpiewasz inaczej niż kiedyś. Urodzenie dwójki dzieci zmieniło twój głos?
- Oczywiście. Jestem drobną osobą, a tu w pierwszym i w drugim przypadku miałam ogromny brzuch. Każde z dzieci kopało i szturchało mnie od wewnątrz, robiąc sobie wygodne miejsce. Moje paszczaki rozciągnęły mi więc trochę przeponę. Poza tym macierzyństwo mocno mnie przeczołgało. Aby sobie z tym poradzić musiałam więc nauczyć się odpuszczać. Dotyczyło to również mojego śpiewania. Pozwoliłam sobie, aby w moim głosie pojawiały się ciemne emocje – ten pustynny brud. Dlatego tym razem rejestrowałam swoje partie niemal za pierwszym razem. Bo tu nie chodzi o popisy wokalne, tylko wyśpiewanie tego, co niosą ze sobą słowa.
- Nie będzie już tej seksownej i romantycznej Tatiany sprzed lat?
- Ona cały czas jest we mnie. Ale złapała teraz więcej dystansu do tego, co się dzieje dokoła i z nią samą. Tak jest łatwiej. Nie trzeba się skupiać na tym, co nas drażni. Tylko cieszyć się tym, co wydarza się fajnego.
- Teraz będziesz inaczej wyrażać swoją kobiecość?
- Kiedy zaszłam w ciążę, skoncentrowałam się na macierzyństwie. Dopiero kiedy w czerwcu tego roku dałam pierwszy koncert, poczułam, że znowu mam własne ciało i jestem kobietą, a nie tylko mamą. Wcześniej w ogóle tego nie było. Byłam cała dla dzieci. Z tym macierzyństwem przyszły jednak różne emocje. Teraz chcę je wyrazić w swoich piosenkach. Będzie więc w nich kobiecość – ale inna niż kiedyś, kiedy nie byłam jeszcze mamą.
- Dawniej twoim znakiem rozpoznawczym były krótkie spódniczki i oryginalne fryzury. Jaki będziesz prezentować teraz image?
- Ktoś powiedział mi ostatnio, że w moich nowych piosenkach w warstwie muzycznej jest dużo testosteronu, a w tekstowej – estrogenu. (śmiech) Widać to też w moim wyglądzie. Mam długie włosy spięte w kok i jest makijaż – ale najwygodniej mi w oversize’owych garniturach i w butach sportowych na płaskiej podeszwie. A kiedyś wydawało mi się, że nigdy nie wejdę na scenę bez szpilek. (śmiech)
- Te nowe piosenki kierujesz do starych fanów czy chcesz zdobyć nowych?
- Nie skupiam się na tym. Nie mam zielonego pojęcia komu się to spodoba i kto się będzie z tym identyfikował. Oczywiście mogę mieć nadzieję, że takie piosenki, jak „Mama idzie w długą”, trafią do młodych mam. Albo do tych, którzy czasem chcą pójść w długą. (śmiech) Tak naprawdę, jedyne, na co liczę, to życzliwość publiczności. Po mojej stronie jest już wszystko zrobione: oddaję słuchaczom materiał, z którego jestem bardzo dumna. Bo wiem, ile mnie kosztowało jego stworzenie. I czekam na reakcję publiczności.
- Cofnijmy się siedem lat wstecz. Zostałaś wtedy mamą i zrezygnowałaś z muzyki. Dlaczego podjęłaś taką decyzję?
- Zawsze wiedziałam, że jeśli kiedyś zostanę mamą, to będę się musiała wtedy usunąć w cień. Macierzyństwo to bardzo intymny proces. Dlatego nie chciałam rodzić na oczach publiczności i żeby było to komentowane w mediach. Dlatego postanowiłam zrezygnować ze śpiewania i delektować się ciążą. Tak samo było za drugim razem. Tak sam organizm naturalnie mi podpowiedział.
- Niektóre twoje koleżanki po fachu jeżdżą z maluchem u piersi na koncerty. Nie widziałaś się w tej roli?
- Nie. To nie dla mnie. Nie widziałam się w roli mamy jeżdżącej po Polsce z dzieckiem i z nianią. Chciałam ten czas spędzić w spokoju w domu. Oczywiście każda kobieta wybiera jak czuje to, co jest dla niej najlepsze. Mnie organizm podpowiedział, że powinnam z Matyldą i z Tymkiem usunąć się w cień. I słusznie: bo dziś już wiem, że chociażbym chciała koncertować z dziećmi w garderobie, to było niemożliwe.
- Nie bałaś się, że fani o tobie zapomną?
- Nie. Nigdy nie miałam takiej potrzeby, żeby coś robić na czas. Wszystkie moje płyty ukazywały się z przerwami co 3-4 lata. Bo po prostu nie chciałam się pokazywać, kiedy nie miałam nic specjalnego do powiedzenia. Poza tym miałam przed sobą ważniejsze sprawy niż kariera: pojawienie się nowej istoty na świecie. To mi się kompletnie nie kleiło z zastanawianiem się czy ktoś o mnie zapomni. Dlatego w ogóle o tym nie myślałam.
- Jak macierzyństwo zmieniło ciebie i twoje życie?
- Bardzo. Kiedy pojawiają się dzieciaki, wszystko się zmienia. Wiedziałam, że tak będzie, ale pewne sytuacje i emocje, które przyniosło mi macierzyństwo, było dla mnie zaskoczeniem. Zaczęło się w pierwszej ciąży. Początkowo byłam uśmiechnięta – i popijałam sok wyciśnięty z pomarańczy. Nagle przestało mi się chcieć wychodzić z pokoju, poczułam się przygnębiona, chciałam odłożyć swój rosnący brzuch na półkę, żeby to wszystko działo się poza mną. Widziałam, że mój mąż Michał stara się pomóc, ale nie wiedział co się dzieje. Ja zawsze byłam osobą pozytywnie nastawioną do życia. Ale macierzyństwo rozłożyło mnie na łopatki i przytrzymało na macie. Nawet mama czy babcia pierwszy raz widziały mnie w takim stanie.
- Dlaczego tak się stało?
- Teraz już wiem, że tak się czasem po prostu dzieje. Tak niektóre z nas zareagują na macierzyństwo. Kiedy uświadamiamy sobie na przykład, że zachodząc w ciążę tracimy swoje dotychczasowe życie. Mnie dopadła depresja. Ale nie ma co zbytnio analizować powodów. Trzeba po prostu zaakceptować to, że ten proces stawania się mamą czasem tak wygląda. Ja miałam o to do siebie pretensje. „Co ja zrobiłam? Popełniłam błąd. To koniec mojego życia” – myślałam. Patrzyłam na męża i wydawało mi się, że w ogóle go nie kocham. Czułam, że nie potrafię sprostać swoim wyobrażeniom bycia mamą. To doprowadziło mnie do totalnej frustracji. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że muszę zaakceptować te ciemne emocje. Bo jednym kobietom macierzyństwo przychodzi naturalnie, a dla innych – jest to duże wyzwanie I muszą się oswoić z nową rolą.
- Urodzenie dzieci zmieniło sytuację na lepiej czy na gorzej?
- Oczywiście, kiedy zaczęły się problemy, zwróciłam się o pomoc do psychoterapeuty. I pod koniec ciąży było już lepiej. Kiedy zobaczyłam pierwszy raz Matyldę, od razu poczułam wielką miłość. Jeszcze w trakcie połogu okazało się jednak, że podczas porodu popełniono tyle błędów, że doszło do poważnych komplikacji. Skupiłam się na dziecku – ale kiedy wizyta w toalecie urosła do gigantycznego problemu, znowu zaczęła się frustracja. Tym bardziej, że kolejni lekarze odsyłali mnie z kwitkiem twierdząc, że organizm sam wróci do normy.
- To dlaczego zdecydowałaś się na drugie dziecko?
- W końcu któryś lekarz powiedział: „Jak pani chce mieć dwójkę dzieci, to najlepiej teraz, wszystko się wtedy naprawi”. Stwierdziłam więc: „Niech ten walec przejedzie po mnie raz, a dobrze”. Kiedy zaszłam drugi raz w ciążę, czułam się psychicznie dobrze, ale znowu fizycznie niedomagałam. W piątym miesiącu pękła mi kość krzyżowa, musiałam więc prawie cały czas leżeć. Mieszkaliśmy wtedy w Stanach – i mój mąż, który pracuje z Marcinem Gortatem, był często nieobecny. Z pomocą przybyły wtedy, najpierw moja przyjaciółka, a potem teściowa. Kiedy Tymek przyszedł na świat, byłam nim zachwycona. Wróciliśmy ze szpitala do domu i włączyła się depresja poporodowa. „Muszę stąd uciekać” – zaczęłam myśleć.
- Żałowałaś, że w ogóle zdecydowałaś się na macierzyństwo?
- Rozpaczałam nad losem swych dzieci, bo czułam się jak wyrodna matka. „Muszę im już wykupić karnety do psychoterapeuty” – wyobrażałam sobie. (śmiech) Przełomowym momentem była dla mnie operacja, która wyprowadziła mnie z tych komplikacji poporodowych. W końcu trafiłam bowiem na lekarkę, która powiedziała: „Jak pani w ogóle funkcjonowała przez te trzy lata?”. Dopiero doktor Małgorzata Uchman-Musielak z Warszawy postawiła mnie na nogi.
- Opowiedziałaś o swoich problemach w filmikach, które zaczęłaś wrzucać do internetu. Skąd ten pomysł?
- Odwiedziliśmy znajomych w USA i zastał nas tam COVID. Nasi przyjaciele udostępnili nam swój domek w górach w Arizonie. Któregoś dnia obudziłam się, założyłam buty sportowe i wybiegłam z domu. A zaznaczę, że ja nigdy nie lubiłam biegać i nigdy tego nie robiłam. Teraz wiem, że to była próba ucieczki od moich problemów, jak i bieg po siebie. Za którymś razem, kiedy zrobiłam sobie przerwę na jakiejś polance, włączyłam komórkę i zaczęłam nagrywać. Powiedziałam „Pozdrawiam wszystkie mamy, które nie dają rady”. Tak się zaczęło a potem stopniowo, na kolejnych filmach wyrzucałam z siebie wszystkie emocje. Cały swój wstyd i frustracje.
- Nie żałujesz z dzisiejszej perspektywy, że zdradziłaś tak intymne szczegóły ze swego życia?
- Nie. Nigdy wcześniej nie lubiłam opowiadać publicznie o swoim życiu prywatnym. A tu nagle taki konkret. To przełamanie się dużo mnie kosztowało. Ale już po pierwszych filmikach zauważyłam, że działają one na mnie jak autoterapia. Kiedyś pomyślałam sobie co to będzie, kiedy wrócę do śpiewania i podejdzie do mnie po koncercie dziennikarz i spyta: „Została pani mamą. Jak się pani z tym czuje?”. Jak ja mu wtedy w ciągu dwóch minut podsumuję to wszystko, co działo się ze mną przez te siedem lat? Dlatego postanowiłam pokazać swoje macierzyństwo z tym wszystkim, czego doświadczyłam – z całym bólem i smutkiem, miłością do dzieci i poczuciem niedopasowania. Bo w tych wszystkich szpitalach, w których byłam, zobaczyłam całe tabuny młodych i starszych kobiet, które miały te same problemy co ja. Zrozumiałam wtedy, że czas przełamać tabu. Że macierzyństwo to nie zawsze różowe ubranka i pieczenie ciasteczek. Czasem to poważne problemy, które jednak są do naprawienia, tylko trzeba udać się do specjalisty.
- Jak zareagowała na to internet?
- Zaskakująco dobrze. Ja od początku czułam, że to nie było błędem. Z czasem poznałam wiele dziewczyn, które zaczęły się otwierać i mówić co im się przydarzyło. Zaczęłam więc zapraszać moje znajome do cyklu internetowych wywiadów „Liczby mają imiona”, w których opowiadały o swoich problemach. Zderzałam te ich historie z opiniami lekarzy, którzy mówili jak z daną przypadłością można sobie poradzić.
- I co: jest lepiej?
- Oczywiście. Zdaję sobie jednak sprawę, że ten proces wychodzenia z tych problemów nadal trwa. Zresztą mam wrażenie, że większość z nas powinna sobie zafundować taką serię rozmów z kimś, kto wie jak nasze emocje działają. Żeby dowiedzieć się, co sprawia, że zachowujemy się tak a nie inaczej. Takie poszukiwania przynoszą wielką ulgę dla samych siebie. Naturalnie nie mogę teraz powiedzieć, że wszystko jest uleczone. Nawet w kwestii tych problemów fizjologicznych – cały czas muszę obserwować swoje ciało i patrzeć, czy nic się nie pogarsza. Podobnie jeśli chodzi o psychikę. Wiem, że jeśli ktoś raz miał depresję, to nie jest powiedziane, że to nigdy nie wróci. Dlatego tu również trzeba zwracać uwagę na pewne sygnały.
- Jak twój mąż przeżył to wszystko?
- To była jazda bez trzymanki dla naszego związku. Michał słyszał, że kobieta w ciąży może mieć różne humory i że trzeba dużo cierpliwości. Ale nie zdawał sobie sprawy, że to może przybrać aż takie rozmiary jak u mnie. Dlatego musiał się nauczyć jak sobie z tym radzić. Poznał uśmiechniętą i pozytywną dziewczynę, a tu nagle okazało się, że dostał kogoś innego. To tak jakby kupił nowe auto, a po sprawdzeniu zobaczył, że jest po wypadku, wyklepane, tu rdza, tam silnik niedomaga. Poczuł się więc trochę oszukany. Pojawiła się zatem kwestia empatii – a przecież nie wszyscy mamy jej nie wiadomo ile, jedni mniej, a drudzy więcej. Dlatego powoli uczył się jak ma reagować. To było dla niego trudne.
- Jak sobie z tym poradził?
- Faceci są zazwyczaj zadaniowi: jak któryś widzi problem, to od razu bierze się za jego rozwiązanie. Dlatego na początku miał dla mnie oczywistą radę: „Idź do lekarza”. No, ale kiedy poszłam do jednego i drugiego, a problem cały czas był, nie miał pojęcia, co robić. Z drugiej strony we mnie, w związku z malejącym poczuciem własnej wartości, pojawił się wstyd. Nagle nawet przebieranie się przy partnerze było dla mnie nie do zaakceptowania. Zdecydowanie to był czas próby dla związku.
- Kiedy pierwszy raz pomyślałaś o powrocie do muzyki?
- Dosyć późno. Kiedy zaszłam w ciążę, muzyka przestała dla mnie istnieć. Jak kiedyś towarzyszyła mi niemal cały czas, tak wtedy zaczęła mnie denerwować. Przestałam jej słuchać, wyłączałam nawet radio, jak gdzieś tam w kuchni czy w pokoju grało. Po prostu potrzebowałam ciszy. Kiedy urodziłam dzieci, znajomi zaczęli nieśmiało sugerować: „Tatiana, może napisz kołysanki dla dzieci?”. A ja myślałam, że czymś w nich rzucę. Bo po pierwsze nie miałam żadnej weny, a po drugie – nie wyobrażałam sobie, że cierpiąc psychicznie, mogłabym coś ze sztucznym uśmiechem na twarzy śpiewać dzieciom. To byłoby po prostu nieprawdziwe. Dlatego czułam, że nie mogę tego zrobić. Dopiero po jakimś czasie oglądałam jakiś program rozrywkowy i ktoś coś zaśpiewał – a ja poczułam wtedy ciarki na ciele. „O, wraca” – pomyślałam. I następnego dnia zaczęłam już powoli puszczać sobie jakieś stare piosenki, a potem szukać czegoś nowego.
- A jeśli chodzi o swoje śpiewanie?
- Najpierw zobaczyłam obrazy. To, jakbym chciała opakować swoje nowe piosenki. Widziałam czarno-białe kadry. Zupełnie inny klimat niż to, z czym się kiedyś kojarzyłam. Dlatego pomyślałam o bluesie.
- Czego ci najbardziej brakowało z dawnej muzycznej działalności?
- Procesu tworzenia muzyki. Kiedy muzycy schodzą się na próbę i przygotowują materiał. Każdy gra, coś kombinuje, może tak, może siak. I wtedy pojawia się takie niewerbalne połączenie między nimi. Albo kiedy zaczyna się koncert i wchodzimy do publiczności – ludzie się bawią, a my wiemy, że jesteśmy we wspólnej „bańce”, czujemy tak samo i wiemy, co mamy robić. Pierwszy raz wróciło to do mnie, kiedy pojechaliśmy na te Mazury. Gdy zaczęliśmy grać, buzia od razu mi się uśmiechnęła od ucha do ucha.
- Powiedziałaś, że w czerwcu zagrałaś pierwszy koncert. Jakie to było dla ciebie doświadczenie?
- Piękne. Tylko tym jednym słowem mogę to opisać. I nie tylko dla mnie. Po koncercie wszyscy muzycy powiedzieli mi, że mieli ogromną frajdę. Publiczność też wspaniale reagowała.
- Jesteś gotowa na powrót na pełen etat do show-biznesu?
- Czuję się gotowa do powrotu do swojej pasji. Oczywiście to się nazywa show-biznes, ale dla mnie to jest przede wszystkim pasja. Reszta jest tylko tego naturalną konsekwencją. A jeśli chodzi o te nowe piosenki, to mogę się pod nimi podpisać rękami i nogami. Są w pełni moje. Każdy ma oczywiście pełne prawo do własnej opinii na temat tych utworów – ale żadna mnie nie zrani. Bo jestem tak mocno zakotwiczona w tym materiale.