Te czasy już na pewno nie wrócą [ROZMOWA]
Rozmowa z byłym trenerem Astorii, działaczem, wieloletnim prezesem K-PZKosz., Jerzym Nowakowskim.
Pochodzi Pan z Włocławka i tam zaczęła się Pana przygoda z basketem. Dlaczego wybrał Pan właśnie koszykówkę, bo chłopcy raczej wolą futbol?
Ja w piłkę nożną byłem... słaby [śmiech]. Na podwórku brali mnie do drużyny jak kogoś brakowało. Jakoś tak mnie ciągnęło właśnie do basketu. Niedaleko mieliśmy kosz, przy którym spędzałem sporo czasu. To właśnie ta dyscyplina mnie zauroczyła. We Włocławku w tamtych czasach były dwa kluby Unia Celuloza i Kujawiak. Jako junior grałem w Celulozie, a potem w II lidze w Kujawiaku. W 1959 roku poszedłem do wojska i wylądowałem w Zawiszy Bydgoszcz. Po odbyciu służby zostałem jeszcze nad Brdą jeden rok, do 1962.
Z Pana biografii zamieszczonej na stronie klubowej Astorii wynika, że w tym właśnie roku odszedł Pan do Pogoni Szczecin. Skąd się wziął ten pomysł?
To, jak to często bywa, był czysty przypadek. Do Szczecina pojechałem na wesele kolegi siatkarza. Spotkałem się z przedstawicielami Pogoni, którzy powiedzieli - teraz będziesz u nas. I tak się zdecydowałem. Dopiero po dwóch miesiącach przyjechałem do Bydgoszczy po rzeczy. Nie bez znaczenia był fakt, że Szczecin to bardzo ładne miasto, które mi się podobało.
Na jakiej pozycji Pan grywał?
Jako wysoki, pod koszem. Dziś przy moim wzroście byłbym graczem obwodowym. Moim atutem było to, że umiałem rzucać zarówno prawą, jak i lewa ręką. Więc w tych manewrach pod tablicami nieźle sobie radziłem. Wówczas byłem jednym z najwyższych w drużynie. Potem, jak zostałem trenerem, to praktycznie wszyscy moi podopieczni byli wyżsi ode mnie. Jako zawodnik występowałem do 1970 roku, ale już wcześniej zrobiłem kurs instruktorski i prowadziłem zespoły dziecięce.
Z którymi osiągnął Pan sporo sukcesów...
W 1970 roku z zespołem SP nr 45 wywalczyłem mistrzostwo Polski szkół podstawowych, a rok później z drużyną Pogoni srebrny medal na MP kadetów.
Potem, w listopadzie 1971 roku, rozpoczął Pan już pracę z seniorami.
To było trochę dziwne, bo właściwie nie miałem na to kwalifikacji, byłem instruktorem, a nie trenerem. Ale to wtedy było dość powszechne. Gorzej, że miałem małe doświadczenie i - co tu ukrywać - wiedzę. Sytuacja tak się ułożyła, że ówczesny szkoleniowiec nieżyjący już Zdzisław Piotrowski musiał odejść. Idąc do prezesa powtarzałem sobie, że się na to nie zgodzę. Ale on mnie tak zagadał, że wyraziłem zgodę. Dopiero jak przyszedłem do domu dotarło do mnie - co ja najlepszego zrobiłem. W tym zespole było siedmiu moich wychowanków, ale też kilku starszych zawodników, z którymi ja grałem na boisku. Wiedziałem, że nie będzie to łatwa sytuacja. Ja ten zespół przejąłem w II lidze (drugi szczebel rozgrywek - dop. T.N) po pięciu porażkach z rzędu. Dostałem więc zadanie, że mamy się utrzymać w lidze, a okazało się że awansowaliśmy do I ligi, czyli obecnej ekstraklasy. Szczerze mówiąc nie była w tym moja wielka zasługa. Przeciwnicy tracili punkty w spotkaniach między sobą, a my pięliśmy się w górę tabeli. Pamiętam, że ostatni mecz rozgrywaliśmy w Łodzi. Mogliśmy przegrać nawet 28 punktami, a tymczasem - wygraliśmy! I awans stał się faktem. Cały czas zmagałem się z myślą - kiedy to się wyda, że ja tak mało wiem o koszykówce. Ale powoli to się zmieniało. Udało mi się trafić na półroczny staż trenerski do ówczesnego Związku Radzieckiego, a konkretnie do Rygi. Tam się bardzo wiele nauczyłem. Idąc dalej na wszystkich szkoleniach organizowanych przez PZKosz. przygotowywałem specjalne ankiety, w których prosiłem starszych bardziej doświadczonych trenerów o podpowiedzi, jak widzą dany problem, jak to, jak tamto. Wielu mi pomogło, ale byli i tacy, do czego doszedłem później, którzy nie powiedzieli mi prawdy.
W 1975 roku wrócił Pan do Bydgoszczy.
Przyczyna była bardzo prozaiczna. Tu już nikogo, może poza Romanem Zamiarą, z którym grałem jeszcze w Zawiszy, nie znałem. Astoria obiecała mi, że dostanę 3-pokojowe mieszkanie. Właśnie urodził mi się syn (Tomasz, też grał jako junior w koszykówkę - dop. T.N.). W Szczecinie miałem pokój z kuchnią, więc nie ma co się dziwić, że natychmiast przyjąłem tę ofertę. W tym miejscu chciałbym podzielić się taką refleksją. Będąc stosunkowo młodym trenerem często zastanawiałem się, jak dotrzeć do zawodników, jak zmobilizować ich do maksymalnego wysiłku na parkiecie. „Asta” występowała wtedy w III lidze, drużynę tworzyli młodzi w większości gracze i szybko okazało się, że ich nie trzeba mobilizować, namawiać do ciężkiej pracy. Był to dla mnie swoisty szok. Z zaledwie czterema porażkami w 1976 roku awansowaliśmy do II ligi. Proszę sobie wyobrazić, że w tym czasie trenowaliśmy już dwa razy dziennie. Większość z nich chodziła do szkoły, do sportowego VII Liceum Ogólnokształcącego. Sami chłopacy wymyślili, żeby pierwsze zajęcia zorganizować w tej sali o godz. 6.30 rano. Przed ósmą była szybka kąpiel i można było iść na lekcje. Wieczorem oczywiście był drugi trening, już w hali przy ulicy Królowej Jadwigi. Były nawet takie momenty, że musiałem ich trochę hamować. Po sezonie był okres budowania siły. Przygotowywałem im rozpiskę, jak mają pracować. Niektórzy z nich sami z siebie zwiększali dawki i obciążenia. W koszykówce nie zawsze się to sprawdza, może zaszkodzić, źle wpłynąć na koordynację ruchową. Dlatego musiałem ich kontrolować. Potem się dowiedziałem, że podobna atmosfera była też w Polonii Warszawa. To widoczne było charakterystyczne dla klubów dość biednych, w których niemal wyłącznie występowali wychowankowie, a więc zawodnicy, którzy nie grali dla pieniędzy. Te czasy już na pewno się nie wrócą.
Pana olbrzymią zasługą jest stworzenie po przybyciu do Bydgoszczy takiej swoistej piramidy szkoleniowej, która z czasem wydała owoce w postaci medali wywalczonych przez juniorów drugiej połowie lat osiemdziesiątych. To był Pana autorski pomysł?
W Astorii była jedna drużyna juniorów. Po przyjeździe zacząłem się zastanawiać, jak stworzyć system szkolenia, którym jednym z ogniw byłaby klasa sportowa. Takie klasy obecnie są czymś normalnym. Wtedy musiało się to oprzeć o decyzję wojewody, który musiał zagwarantować na to środki, oraz Ministerstwo Oświaty. Pojechałem do Warszawy i załatwiłem takie klasy w Szkole Podstawowej nr 47 przy obecnej ulicy Czartoryskiego (wtedy Buczka - dop. T.N.). To były pierwsze takie klasy w Bydgoszczy. Należy dodać, że pierwszym etapem selekcji były grupy naborowe w Pałacu Młodzieży, ale one już funkcjonowały przed moim przybyciem. Z Pałacu dzieciaki przechodziły do piątej klasy w SP nr 47, a trenowali już w Astorii. To by się nie udało, gdyby nie ludzie. Ja zastałem jedynie Ryszarda Mogiełkę. W Wojewódzkiej Federacji Sportu pracował Maciej Mackiewicz, który zajmował się bodaj kolarstwem. Dowiedziałem się, że grał w koszykówkę. Namówiłem go do przyjścia. Miał taki układ, że w federacji podpisywał tylko listę i otrzymywał pensję, a pracował dla nas. Z kolei Arka Gościniaka ściągnąłem z MKS-u. Potrzeba było przecież co najmniej czterech trenerów, którzy prowadziliby klasy od piątej do ósmej. W tym systemie w szkole pracował też Paweł Bazyly, ale on już wcześniej przyszedł z Poznania. Ja w tym czasie cały czas pracowałem w szkole z młodzieżą, a do 1982 roku także jako pierwszy trener seniorów.
W 1985 roku ponownie wyjechał Pan do Szczecina. Na cztery lata.
Tak. Dostałem od nich propozycje i - notabene - także wywalczyłem awans do I ligi.
Sezonu 1989/1990 w Astorii nie wspomina Pan chyba zbyt dobrze. Po pierwszym historycznym awansie do I ligi drużyna wręcz osłabiona, złożona niemal wyłącznie z wychowanków wygrała tylko trzy mecze i opuści najwyższa klasę rozgrywką.
Jedynym spoza „Asty” był Ukrainiec Wadim Czeczuro. Był bardzo sprawnym fizycznie zawodnikiem, a przy tym niezwykle sympatycznym. Na święta nie wyjeżdżał do domu i spędzał je u mnie. On pozostał w Polsce. Obecnie jest trenerem, prowadził wiele zespołów. Jak przejechał z Basketem Gdynia na mecz z Artego, to wziął mnie do szatni, przedstawił mnie i powiedział dziewczynom - to jest człowiek, który nauczył mnie koszykówki. Była mi bardzo miło.
Potem ponownie wrócił Pan na ławkę seniorów, od sezonu 1992/1993 do 1995/1996.
W II lidze wiele nie zwojowaliśmy. W klubie nie było pieniędzy, nie było szans na poważne wzmocnienia.
Przypomnijmy pewną ciekawostkę, o której już niewielu pamięta. W sezonie 1995/1996 w drużynie w kilku spotkaniach wystąpił amerykański rozgrywający Louis Rowean. Skąd się on wziął?
On chyba studiował w Polsce. Z tego, co pamiętam, to nie było tak, że Astoria go ściągnęła, ale chyba sam się zgłosił. Nic szczególnego nie pokazał i szybko nas opuścił.
W 1996 roku znowu Pan opuścił Bydgoszcz i przeniósł się do Białegostoku. W jakich okolicznościach?
Byłem kiedyś na szkoleniu i spotkałem się z prezesem I-ligowego Instalu, który mi proponował pracę. W Astorii nie było szans na większy wynik i się zdecydowałem. Tu kolejna anegdota. W przeddzień wyjazdu rozmawiałem telefonicznie z dziennikarzem z Radia PiK. To się zdarzało dość często, mówiłem o zbliżającej się kolejce, prognozowałem wyniki. To był wieczór. Redaktor powiedział, że jesteśmy na żywo na antenie i zapytał - panie Jurku, co pan robi? A ja na to palnąłem - nic, bo już wszystko jest zrobione. W tym momencie dotarła do mnie dwuznaczność tej wypowiedzi. Usłyszałem głęboki oddech, więc szybko dodałem - to był oczywiście żart, a tak na poważnie jadę do Białegostoku podpisać kontrakt. I tak wybrnąłem z tej sytuacji.
W Białymstoku nie dotrwał Pan do końca sezonu.
W klubie najwięcej do powiedzenia miał przedstawiciel sponsora, firmy „Dojlidy”, a jednocześnie jego dyrektor. Po ciężkiej walce przegrałem czterema punktami ze Śląskiem Wrocław, mistrzem Polski. Ten człowiek poprosił mnie do siebie następnego dnia rano i powiedział mniej więcej coś takiego - pan im chyba nie powiedział, że oni mają rzucać do kosza. Myślałem, że to jaki dowcip. Ale on na poważnie powtórzył - no to powiedział im pan, czy nie? Na to ja - nie mamy o czym rozmawiać. On mnie zwolnił, ja dostałem ofertę z Kotwicy Kołobrzeg, a on mi zgodnie z kontraktem musiał płacić do końca sezonu 1996/1997.
Praca w Kołobrzegu zakończyła Pana przygodę z trenerką.
Miałem jeszcze propozycję z Lublina. Ale wcześniej dostałem ofertę z Wydziału Oświaty Urzędu Miasta, żeby prowadzić sport szkolny. I na to się zgodziłem. I tak dotrwałem do emerytury.
Warto jeszcze podkreślił, że był Pan także wieloletnim prezesem Kujawsko-Pomorskiego Związku Koszykówki.
Dwa lata pełniłem obowiązki prezesa w zastępstwie Ryszarda Gliszczyńskiego i potem trzy pełne kadencje. Zebrało więc się czternaście lat.