Ten kościółek to moja wielka radość, moje życie...
O przyjemnej, choć czasem i trudnej pracy przewodniczki rozmawiamy z Weroniką Skupińską, która opiekuje się kościółkiem w Klępsku.
Wielu turystów odwiedza wasz kościółek?
Pewno, że wielu. Najwięcej to przyjeżdża w sezonie. I to nie tylko z Polski, ale i całego świata. Raz na przykład przed kościół zajechał autokar, w którym było 40 turystów, prawie każdy z innego kraju. Odwiedzają nas turyści z Niemiec, z Rosji, Anglii, Francji. Raz przyjechało czterech Senegalczyków. A jeden Koreańczyk chciał się też do naszej księgi pamiątkowej wpisać. Mało tego, nawet z Australii przyjeżdżają, i to co roku. Mój Boże, ilu ja już ludzi po tym kościele oprowadziłam...
I jak się pani z tymi wszystkimi obcokrajowcami dogaduje?
Zwyczajnie, na migi. Bo ja to tylko rosyjski znam. Kiedyś, to nie było jak dzisiaj, że można się uczyć tylu języków. Ruski był i nic więcej. Trochę też umiem po niemiecku, ale niezbyt wiele.
To tym turystom zza granicy na migi pani o kościółku opowiada?
No jak trzeba, to pewnie, że tak. I to już od 30 lat. Kiedyś przyjechało tu takie małżeństwo z Niemiec. Kobieta zachwyciła się akurat obrazem przedstawiającym Sąd Ostateczny. Nie miałam pojęcia, jak wytłumaczyć im, że to, na co patrzą, to Sąd Ostateczny. Ale myśli pani, że sobie nie poradziłam? Po kilku próbach oboje kiwali głowami, że zrozumieli. Brak znajomości języka wcale nie musi być barierą w porozumiewaniu się.
Są turyści, którzy lubią tutaj wracać? Zaglądają do Klępska częściej niż tylko raz?
Pewnie. Są tacy, którzy co roku przyjeżdżają. Dzwonią do mnie i mówią, pani Weroniko, to my, poznaje nas pani? No i faktycznie, niektórych już po głosie poznaję. Mam na przykład taką rodzinę z Poznania. Mąż i żona na takich motorach tu zawsze przyjeżdżają. I córę mają, która teraz to już ze 30 lat ma, a pamiętam ją jeszcze jako malucha. Ta rodzina rok w rok przyjeżdża. Oj, zżyłam się z tymi ludźmi, naprawdę...
W sezonie to praca pewnie przez siedem dni w tygodniu?
No bywa i tak. Chociaż teraz to ja już starsza pani jestem. Częściej do lekarza muszę jeździć, to wtedy za mnie pan Stasiu Król oprowadza. Ale mnie ciągnie do tego kościółka. To jak mój drugi dom. Ja nie mogę wytrzymać, jak nie zajrzę. Rodzina czasem prosi, żebym już zrezygnowała. Ale jak? Nie wyobrażam sobie tego.
Pochodzi pani z Klępska? Jak pani została przewodniczką?
Pochodzę z Łowicza. W 1945 r. przewędrowałam z rodzicami do Chwalimia. A do Klępska przyszłam za mężem. Później wiele lat pomagałam w kościelnej. I jak do parafii przyszedł proboszcz Olgierd, to przyuważył, że ja to ciągle w tym kościele jestem. Wiedział też, że historię kościółka znam, bo książki na ten temat czytałam. I tak jakoś wyszło, że zaczęłam oprowadzać.
Ciąży na pani wielka odpowiedzialność. W końcu ma pani klucze do wszystkich pomieszczeń.
Czasem to ja po nocach nie śpię, bo się zastanawiam, czy aby na pewno kościół zamknęłam. A i pani konserwator mi zawsze powtarza: „pani Weroniko, jak coś z ołtarza zginie, to ja pani łeb utnę”. No i jak tu się nie martwić. Pamiętam kiedyś, jak tu jeszcze dawna kościelna była, znalazła u góry tabliczki. Zawołała mnie, pokazała - wszystkie były zawinięte w gazety. I mówi: „wiesz Werka, Emilka Andrynowicz chce te tabliczki do Niemiec przewieźć. Dać?” Broń cię Boże, powiedziałam. Co w kościele jest, ma w kościele zostać. I co się okazało? Że to herby fundatorów kościoła, których część jest teraz w muzeum w Międzyrzeczu, a część na probostwie. No, to tak sobie myślę, że chyba się nadaję, co?