Ten strach ma wielkie oczy. I na dodatek śniadą cerę...
Nie chcecie obcych? – pytają mnie we Frankfurcie nad Odrą. A czy próbowaliście poznać ludzi, którzy uciekają przed wojną? Czy rozmawialiście z nimi choć chwilę? Przecież też byliście w takiej sytuacji...?
Plac sportowy przed jednym z ośrodków dla uchodźców we Frankfurcie nad Odrą. Przy stoliku ona, on i trójka dzieci. Do zdjęcia pozują jakby z namaszczeniem, miny jak naszych dziadków na fotografiach. Ci syryjscy Kurdowie z miasta Afrin pytani o wojnę mówią, że u nich trwa ona od... zawsze. Ta ostatnia to ledwie jakichś pięć lat, ale przez ich miejscowość przebiega front.
– O czym marzymy? – odpowiadają pytaniem na pytanie. – O tym, aby normalnie żyć. Żeby dzieci poszły do szkoły, żebym znalazł pracę, mieszkanie, żebyśmy mogli godnie, bezpiecznie żyć. Tam, u nas, nie mamy na to najmniejszych szans.
Rodzina Muradi też nie widzi przyszłości u siebie. „U siebie”, czyli w Afganistanie. Wśród dzieci prawdziwy „drobiazg”. Ileż desperacji w historii ich podróży. Turcja, rejs na greckie wyspy, Bałkany. Ale podobnych historii w tym ośrodku jest mnóstwo, snują się powoli po korytarzu. Przeprawa przez Węgry, Hiszpanię, droga przez Rosję... Łączy ich jedno, nadzieja. I stan nieważkości oczekiwania...
To kupa nieszczęścia
Pracująca w ośrodku Diana Schiller ze zdumieniem słucha relacji o zagrożeniu Niemiec, Polski islamizacją, o tym, że wraz z tłumem młodych mężczyzn importujemy do Europy dżihad. Dla niej przybysze to kupa nieszczęścia.
– Nie zapomnę sylwestra i reakcji dzieci na fajerwerki – opowiada. – W tych rozszerzonych z przerażenia oczach, krzyku była prawdziwa wojna. I wystarczy zobaczyć taki obrazek, aby przekonać się, że to naprawdę są uciekinierzy. Zresztą wielu z tych ludzi w swoim kraju żyło na wysokim poziomie, którego najprawdopodobniej tutaj, w tym pokoleniu, nie osiągną.
Wędrując korytarzami tego ośrodka, można też zrozumieć, że stereotypy dotyczące jego lokatorów to jedynie stereotypy. Młodzi mężczyźni? A kogo rodziny miały wysłać w niebezpieczną podróż? Kobiety z dziećmi? Oni mają przetrzeć drogę i ściągnąć resztę familii. Na dodatek uciekają przed wcieleniem do wojska. Do jednej z iluś tam armii, w której nikt nie przejmuje się losem jednego żołnierza. Że przenoszą tutaj konflikty ze swojego kraju?
– Proszę sobie wyobrazić stan zawieszenia, oczekiwania, mężczyzn stłoczonych w niewielkich pokojach, ciągle te same twarze i bezczynność... – mówi szefowa ośrodka Anije Simnack. – To niekoniecznie są konflikty stamtąd. A my staramy się, aby chrześcijanie nie mieszkali razem z muzułmanami, aby uniknąć sąsiedztwa zwalczających się odłamów.
Tutaj czekają na przyznanie statusu uchodźcy
Jak tłumaczy Schiller Syryjczycy mają bardzo duże szanse na pozostanie w Niemczech. Podobnie Afgańczycy, chociaż w ich przypadku procedura trwa dłużej, gdyż Afganistan uznawany jest w Niemczech za kraj bezpieczny i muszą udowodnić, że są zagrożeni. Chociażby za sprawą współpracy z amerykańskim wojskiem. Otrzymują status, chyba że włącza się – cytując naszych rozmówców – procedura Dublin III, czyli odsyłani są do pierwszego europejskiego kraju, z którego przybyli do RFN.
– Naprawdę powinniśmy dać im wszystkim szansę, zwłaszcza że chcą się integrować, pracować, płacić podatki – kończy Schiller. – Nie mamy, nie macie czego się bać. A oni unikają Polski wcale nie dlatego, że standard życia jest zbyt niski. Ci, którzy mają już status, chodzą do Słubic na zakupy, mówią, że fajnie. Ale boją się Polski, podobnie jak Węgier. Wiedzą, czują, że nie są tam mile widziani. Zresztą wcale nie jest trudno to poczuć. Boją się także wschodnich krajów związkowych i stąd wolą Berlin.
W ośrodku przebywa obecnie 230 przybyszów z Azji i Afryki. Było już ponad 300.
To ślad po komunie
W Brandenburgii wszyscy przybysze trafiają do ośrodka Eisenhuettenstadt. Tutaj prowadzone jest wstępne rozpoznanie, badania lekarskie. Gdy wiadomo, że kwalifikują się do wystąpienia o status uchodźcy, trafiają do ośrodków takich, jak ten frankfurcki, gdzie czekają na decyzję. Od czasu uszczelnienia szlaku bałkańskiego, do Frankfurtu przybyszów trafia coraz mniej.
– W Niemczech, podobnie jak w Polsce i innych krajach, prawica uprawia populistyczną agitację – mówi Michael Kurzwelly, inicjator Słubfurtu i gorący rzecznik niemiecko-polskiej współpracy. – Pochodzę z zachodniej części Niemiec, nawet moje liceum było wielokulturowe i dla mnie sąsiedztwo ludzi z innych krajów, kręgów cywilizacyjnych jest normalne, wręcz pożądane, gdyż nas wzbogaca. Unia Europejska to dla mnie nadzieja, że takie zamknięte myślenie nacjonalistyczne się przeżyło. Niestety, kryzys ekonomiczny i uchodźcy powodują, że pojawia się nieokreślony strach, który szczególnie trafia na podatny grunt w dawnych krajach komunistycznych i krajach związkowych Niemiec, które kiedyś tworzyły NRD.
I przekonuje, że zamiast się bać, powinniśmy zrobić wszystko, aby nie powtórzyć błędów popełnionych w latach 50. Wówczas Niemcy, ale także Francja, Wielka Brytania ściągały tanią siłę roboczą. W przypadku RFN byli to Włosi, mieszkańcy Bałkanów, a przede wszystkim Turcy. Liczono, że gastarbeiterzy zarobią i wrócą do siebie, stąd nie opracowano nowoczesnego prawa emigracyjnego. I stało się. Przybysze, głównie z biednej, zacofanej Anatolii, przywieźli do Niemiec swój anachroniczny sposób myślenia i życia. I powstały całe dzielnice obce Europie. Pół wieku później Niemcy kładą nacisk na integrację. Nawet, gdy uchodźcy otrzymują mieszkania, rozrzucone są one w różnych częściach miasta. Ku uciesze miejscowej spółdzielni mieszkaniowej, która odłożyła akcje wyburzania pustostanów.
Podarować dobre emocje
– Dla mnie to są po prostu ludzie, którzy musieli opuścić ojczyznę, aby uniknąć jak najbardziej realnego zagrożenia – mówi zdecydowanie Laura El Khatib zajmująca się integracją przybyszów z niemieckim społeczeństwem. – Nie chcą wyjeżdżać, ale muszą to zrobić, aby ratować życie. I większość z nich jest bardzo zmotywo-wana, aby pracować, brać czynny udział w życiu społecznym. Oczywiście starsi oglądają się za siebie, bo dla nich wszystko jest nowe i obce. Ale i my możemy od nich wiele się nauczyć. Ci ludzie nie czekają tylko na social. My chcemy dać im poczucie akceptacji.
I we Frankfurcie często słyszymy, że pomoc uchodźcom wcale nie polega na dawaniu ubrań, żywności, ale na dawaniu... pozytywnych emocji. Ważniejsza jest nauka języka i reguł rządzących życiem w Niemczech, w Europie.
– Z grona emigrantów, którzy już od lat mieszkają w Niemczech, wybraliśmy sześć osób, które mają pomóc zaadaptować się w naszym kraju – mówi Claudia Ticar. – To osoby z językiem arabskim, rosyjskim, perskim lub angielskim. A sprawy, którymi muszą się zająć, są naprawdę pozornie banalne. Na przykład ludziom z Afryki trzeba wytłumaczyć, że nie można ogrzewać mieszkania i jednocześnie szeroko otwierać okna. Innym problemem jest na przykład segregacja odpadów.
– Jestem zachwycony liczbą zaangażowanych w tę integrację ludzi – dodaje Kurzwelly. – Jako Słubfurt mamy zgraną grupę i staramy się być razem, jak przy realizacji naszej idei placu Mostowego. Polacy, Niemcy, Somalijczycy, Syryjczycy... Rozmawiamy, grillujemy, oczywiście uważamy na rodzaj mięsa. Słubiczanie początkowo podchodzili do uchodźców z dystansem. Musieliśmy zacząć od obalania mitów. Na przykład o 300 euro kieszonkowego, które otrzymują przybysze. Nie myślimy o tym, że ludzie ci muszą za te pieniądze przeżyć, a zazwyczaj jeszcze wysyłają pieniądze rodzinom. Później Erytrejczycy zaczęli uczyć się polskiego, naturalnie jako pierwsze poznali słowo na literę „k”. Zaśpiewaliśmy „Panie Janie” po polsku, niemiecku i nagle dowiedzieliśmy się, że tę pioseneczkę znają także w Erytrei... Dla mnie to jest integracja. Poznamy się, polubimy i te nasze pozytywne emocje się rozprzestrzenią...
To jak zielone włosy
Niedawno Kurzwelly otrzymał „prezent” od niemieckich nacjonalistów. Bilet na podróż w jedną stronę. Do Afryki lub Azji. Skoro nie czuje się Niemcem, zatem wynocha z Niemiec... Zresztą otrzymuje swoją porcję hejtu z jednego i z drugiego brzegu Odry. To te negatywne emocje. I wszyscy we Frankfurcie dziwią się, że tak wiele zebrało się ich na polskim brzegu, gdzie uchodźców naprawdę trudno zobaczyć. Przechodzą tylko ci, którzy już otrzymali status. A czytając doniesienia polskiej prasy na temat tego, co dzieje się we Frankfurcie i Słubicach, Kurzwelly zastanawia się, czy rzeczywiście chodzi o miasta, a raczej o miasto, w którym żyje.
Raef El Ghamri ma egipskie korzenie, od lat mieszka w Niemczech, a jego żoną jest Polka. I żartuje, że jest idealnym przykładem wielokulturowości. Przypomina sobie, jak dziwnie na niego patrzono, gdy przed laty chodził po polskich ulicach. Był kimś egzotycznym.
– Naprawdę Polacy nie mają żadnego powodu do obaw – dodaje. – I to ciągłe powtarzanie, jaki ten islam zły. Ale nie mają zielonego pojęcia o islamie. Zwracają uwagę na rozmaite zewnętrzne atrybuty. Dlaczego kobieta w chuście ich szokuje, a młody człowiek z zielonymi włosami już nie. Powinniśmy akceptować prawo do inności, ale też przybysze powinni nauczyć się akceptować normy obowiązujące w Europie. I gdzieś powinniśmy się spotkać.
Na razie w Słubicach na to „spotkanie” nie ma szans. W sobotę akcję na ulicach Słubic zapowiadają przeciwnicy przyjmowania uchodźców. Oficjalnie to manifestacja poparcia działań rządu w tej materii. Wesprzeć mają ich kibice z Gorzowa i Zielonej Góry oraz ultraprawicowi przybysze z całego regionu. We Frankfurcie zapowiedź demonstracji robi wrażenie. Przede wszystkim pada pytanie, dlaczego Polacy nie organizują kontrmanifestacji, tak, jak to jest w zwyczaju za Odrą. I wręcz z niedowierzaniem przyjęto informację, że podczas demonstracji ma wystąpić były burmistrz Słubic Ryszard Bodziacki. Ba, nawet ją firmuje.
– Bzdura, bzdura, plotki – denerwuje się polityk Kukiz’15. – Owszem byłem kiedyś na spotkaniu tej grupy, wzywałem do spokoju, do obserwowania rozwoju wydarzeń, ale bez jakichś nieprzemyślanych, nerwowych ruchów. I stwierdziłem, że władze powinny na bieżąco informować o rozwoju sytuacji. Ktoś próbuje znów uprawiać jakieś polityczne gierki. A zresztą tego dnia nie będzie mnie prawdopodobnie w Słubicach.
Burmistrz Ciszewicz nie widzi natomiast potrzeby wychodzenia na ulice w proteście przeciwko protestowi.
– Nie chcemy i nie musimy nic udowadniać, to są tylko takie gierki, zaczepki – tłumaczy burmistrz. – Najlepszym pomysłem jest ich zignorować. W tej grupie są ludzie, którym wiecznie nic nie pasuje. Na przykład protestowali przeciwko odbudowie wieży Kleista, bo był on... Niemcem.
Jednak ruchy skrajnej prawicy nie do końca zignorowano
Burmistrzowie Słubic i Frankfurtu nad Odrą, przewodniczący rad obu miast oraz władze Uniwersytetu Viadrina i Collegium Polonicum wystosowały zaniepokojenie zapowiadaną demonstracją. „Bliska jest nam tolerancja, choć wiemy, że to nie wystarczy, żeby poradzić sobie z wszystkimi lękami. Jednak brak tolerancji jest często źródłem fanatyzmu. A ten rodzi jedynie zło....” – czytamy na jego zakończenie.
Mówią „papa”
Kurzwelly opowiada kolejne historie. A zna ich wiele. Także dlatego, że pomaga adwokatowi, który bezpłatnie reprezentuje uchodźców przed niemieckimi sądami. Yussuf, który stracił żonę i dwie córki. Miał występować w międzynarodowym chórze. Jednak, gdy usiedli, zaczęli śpiewać, nie wytrzymał. Ogromny chłop zalał się łzami. Śmiechy, śpiew przypominali o rodzinie... Dwaj nastoletni bracia z Erytrei, których przygarnął były burmistrz, mimo że nie znali żadnego języka. Dziś mówią do opiekuna „papa”. O Syryjczyku, który po strzale snajpera stracił wzrok i dzięki pomocy przyjaciela pokonał morderczy szlak do Europy. A teraz biurokratyczna machina kazała mu wracać.
A Kurzwelly kupił sobie dżalabę i ma zamiar spacerować po mieście. Jak mówi, chce doświadczyć tego, czego na niemieckich i polskich ulicach doświadczają uchodźcy.
– Po co?
– Kilkanaście lat temu, w niemieckim sklepie, odebrałem telefon od znajomego z Polski. Gdy stojący obok mnie Niemcy usłyszeli, że mówię po polsku, zobaczyłem to w ich oczach, w zachowaniu... I zrozumiałem wówczas Polaków...