Ryk silników, zapach opon i kłęby samochodowych spalin - to obrazek z amatorskiego rajdu zorganizowanego przez Automobilklub Podlaski na białostockich Krywlanach. Wystartował w nim Adrian Janczuk z Białegostoku, a nasza dziennikarka zasiadła w fotelu jego pilota.
Nie sztuka zabić komara przednią szybą, sztuką jest załatwić go boczną - to popularne wśród kierowców rajdowych przysłowie. Co ono znaczy, miałam okazję przekonać się osobiście na amatorskim rajdzie Barbórki, który odbył się w minioną sobotę na białostockich Krywlanach. Adrian Janczuk z Automobilklubu Podlaskiego zgodził się, bym jechała razem z nim - na fotelu pilota! Właściwie to chciałam z nim tylko porozmawiać o jego motoryzacyjnych pasjach, ale nim zdążyłam zaprotestować, już zostałam zgłoszona do udziału w rajdzie. Żałowałam tego już kilka dni później, gdy na chwilę przed startem kierowca postanowił mi pokazać, jak będzie wyglądała przejażdżka po oblodzonej nawierzchni...
Rajd po lodowisku
W rajdową sobotę na płycie lotniska było tak ślisko, że tuż po wyjściu ze swojego auta udało mi się nie wywinąć przysłowiowego orła tylko dlatego, że obok stał inny samochód, o który mogłam się oprzeć. W głowie mi się nie mieściło, jak w takich warunkach można przeprowadzić rajd. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni tak bardzo się bałam... A dodatkowo uczucie strachu potęgował dochodzący do moich uszu ryk silników „piłowanych” na najniższych biegach. Wśród startujących dominowali panowie, ale zauważyłam też kilka kobiet, głównie na fotelach pilotów. U większości mężczyzn ekscytacja tym, co miało za chwilę nastąpić, odczuwalna była niemal namacalnie. Ktoś w tłumie gapiów rzucił, że testosteron na Krywlanach ma zapach benzyny i palonych opon. Co chwila słychać było komentarze dotyczące śliskości nawierzchni, ale nikt się tym w ogóle nie przejmował. Wszyscy byli szeroko uśmiechnięci.
Do startu w rajdzie przygotowywało się kilkadziesiąt oklejonych reklamami rajdówek. Większość aut wyglądała na kilkunastoletnie, ale były też i takie, które sprawiały wrażenie całkiem nowych. Co ciekawe, za kółkami tych ostatnich siedzieli głownie najmłodsi amatorzy wyścigów.
- To dlatego, że ci młodsi zwykle sami nie zapracowali na swoje samochody, więc nie szkoda im nowych aut - tłumaczyli mi starsi rajdowcy. - Natomiast my, starsi wiekiem i stażem, mamy już wiekowe pojazdy, bo zdajemy sobie sprawę, że tu mogą one zostać bardzo poważnie uszkodzone. A gdy auto jest mniej warte, taka strata mniej boli.
Na starcie rajdu ustawiło się 51 załóg z całego Podlasia, ale były też auta z rejestracjami z innych regionów kraju oraz z Litwy. Wyścig ukończyło tylko 46 ekip, ponieważ kilka rajdówek uległo uszkodzeniom. Rozlewu krwi, na szczęście, nie było. Nawet nikt nie dachował. Zresztą, jak dowiedziałam się od uczestników imprezy, bardzo rzadko zdarza się, by w trakcie wyścigu musiała interweniować straż pożarna czy ratownicy medyczni. Ale to nie dlatego, że wszyscy są świetnymi kierowcami. - Po prostu trasy przejazdów są bardzo dobrze ułożone i przez to bezpieczne - tłumaczy Adrian Janczuk, 36-letni rajdowiec z Białegostoku.
Nim jego czerwony escort wyruszył w pierwszą przejażdżkę ze mną w roli pilota, zostałam przytwierdzona do fotela pasami szelkowymi. Nie mogłam się poruszyć, ani swobodnie oddychać, choć to ostatnie było najprawdopodobniej spowodowane rosnącym z minuty na minutę przerażeniem. Adrian tłumaczył mi, iż to upięcie gwarantuje, że w razie wypadku nie stanie mi się nic starszego. Zanim wystartowaliśmy, usłyszałam też od Cezarego Niewiarowskiego, ulubionego pilota mojego kierowcy, że mój paniczny strach nie jest niczym nadzwyczajnym.
- Tylko ludzie niespełna rozumu nie boją się przed rajdem - stwierdził z uśmiechem. I szybko dodał, że po przejazdach z pewnością jeszcze długo będą mi się trzęsły ręce. Moje drżały nim samochód jeszcze zdążył ruszyć... A potem było już tylko gorzej... W trakcie kilkusekundowej przejażdżki przez cały czas miałam wrażenie, że za chwilę będziemy dachować. Ale nic takiego się nie stało. Co prawda, przy użyciu niecenzuralnych słów dość dobitnie oznajmiłam kierowcy, że nigdy więcej nie wsiądę do auta, ale finalnie jakoś udało mu się mnie przekonać, bym zmieniła zdanie. Gdybym wtedy uciekła, tak jak skrycie planowałam, Adrian nie skończyłby rajdu, gdyż regulamin przewiduje przejazdy tylko z pilotem. Nawet takim, który na nic się nie przydaje, bo np. z przerażenia - tak jak ja - nie jest w stanie wydusić z siebie słowa.
Całe szczęście, że mój kierowca trasę znał na pamięć. Bo o tym, jak ważny jest pilot miałam przekonać się dopiero później, i to na własnej skórze. Już po pierwszej tzw. próbie sprawnościowej przestałam się panicznie bać i zrozumiałam, co mieli na myśli koledzy mojego kierowcy nazywając go jednym z najlepszych. Jego umiejętności w panowaniu nad autem robią wrażenie. Choć on sam na te komplementy reaguje śmiechem, mówiąc, że chciałby być tak dobry, jak wszyscy myślą, że jest.
Mimo potwornej „szklanki” na nawierzchni, tylko raz wypadliśmy z trasy. A o tym, że na niektórych zalodzonych odcinkach jechaliśmy z prędkością 100 km na godzinę dowiedziałam się już po zawodach. Nie czułam tej szybkości, podobno dzięki specjalnym fotelom kubełkowym w aucie. Po ostatnim przejeździe Adrian uparł się, bym sama spróbowała poprowadzić jego auto. Zabawę skończyliśmy, gdy omal nie wjechałam w płot, którego... nie zauważyłam. O jego istnieniu poinformował mnie siedzący obok Adrian. I wtedy zrozumiałam jak ważną osobą w zespole jest pilot. To on pilnuje trasy, a kierowca skupia się jedynie na tym, by z niej nie wypaść.
- Każdy, kto pierwszy raz pojawia się na rajdzie, uważa się za mistrza kierownicy - kwituje Janczuk. - I dopiero tu się okazuje, że wielu z nas wiele do tego miana brakuje. Te imprezy są najlepszą okazją, by nauczyć się panowania nad autem. Bo lepiej zrobić to na specjalnym torze, niż na drodze. Nie sztuką jest rozpędzić samochód, ale sztuką jest umieć wyprowadzić go z zakrętu!
Motorynka w... reklamówce
W klasyfikacji końcowej znaleźliśmy się w pierwszej szóstce, tyle że... od końca. A wszystko dlatego, że Adrian - ze względu na moje bezpieczeństwo - nie chciał szarżować na bardzo śliskiej nawierzchni. Zresztą, jak twierdzi, w rajdach startuje z czystej przyjemności, a nie dla wyników. I aż błyszczą mu oczy, kiedy zaczyna o nich opowiadać. Bo rajdy i wszystko co jeździ to jego wielka pasja, od dzieciństwa. On już jako małe dziecko najbardziej na świecie lubił rozbierać na części wszystkie samochodziki.
Swoją pierwszą motorynkę przyniósł do domu w... czterech reklamówkach. Kupił ją za pieniądze, które przypadkiem znalazł na swoim osiedlu. Pewnego dnia bowiem natknął się na portmonetkę, w której nie było dokumentów, więc postanowił wykorzystać zgubę i spełnić swoje marzenie. Z czasem jednak ta motorynka przestała mu wystarczać.
Już jako nastolatek, pod nieobecność ojca odpalał jego auto. Najpierw jeździł nim tylko po parkingu, potem po osiedlu. Tata na szczęście się nie wściekał, kiedy znajdował samochód z pustym bakiem, a nawet krył Adriana przed mamą, która przeczuwała, że paliwo samo nie wyparowuje...
Jasne było, że chłopak na swoją szkołę średnią wybierze mechaniak. Bardzo mu zależało na maturze. Bo ambitny był zawsze. Na przykład studia z administracji ukończył tylko dlatego, żeby nie czuć się... głupszym od swojej ówczesnej dziewczyny, która studiowała prawo. Ale nim wszedł w posiadanie dyplomu Uniwersytetu w Białymstoku, wylądował na 5 lat w wojsku. - Dostałem się na mechanikę na Politechnice Białostockiej, ale nie wytrzymałem nawet jednego semestru - wspomina. - Po tym, jak jeden z wykładowców powiedział mi, że tacy jak ja przychodzą do niego po zaliczenie z indeksem w zębach, rzuciłem studia i udałem się do WKU po bilet do wojska. A że zgłosiłem się sam, mogłem sobie wybrać miejsce odbycia służby.
Wybrał Ustkę. Żartuje, że jako jeden z nielicznych żołnierzy w jednostce zameldował się całkiem trzeźwy. Chciał nawet zostać zawodowym żołnierzem, ale przeszedł do rezerwy, bo zaproponowano mu wojskowy etat poniżej jego ambicji. Wrócił więc do rodzinnego Białegostoku i zaczepił się na stacji paliw. I mimo, że ta robota do ambitnych nie należała, Adrian bardzo ją lubił. No i tam, w pewien sposób, zaczęła się jego zawodowa kariera. Tam został zauważony przez kierownika regionalnego przedstawicieli handlowych jednej z wiodących marek chemii i dostał propozycję pracy. - I służbowy samochód oraz telefon! - wspomina ze śmiechem. Długo jednak w roli handlowca nie wytrzymał.
- Już po powrocie z wojska rozsyłałem swoje CV po wszystkich możliwych urzędach - przyznaje. - W końcu zadzwonił telefon z białostockiego Sądu Rejonowego z propozycją bardziej ambitnej roboty....
I tak bez większego namysłu zamienił intratną posadę przedstawiciela handlowego na stołek urzędnika w sądzie. To właśnie w tamtym czasie związał się też z Automobilklubem Podlaskim i zakochał w rajdach. A gdy któregoś dnia jego znajoma napomknęła, że na rajdach potrzebni są sędziowie, natychmiast postanowił pójść w tym kierunku. Szybko został członkiem zarządu klubu, a potem przewodniczącym komisji d.s. Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego.
Polonez skończył jak tupolew
Adrian wspomina, że jako sędzia rajdowy nie mógł napatrzyć się na szarżujące samochody. I marzył, by też tak kiedyś poszaleć. W końcu, za trzynastą pensję, kupił 13-letniego poloneza - w cenie złomu.
- To auto było taką zabaweczką moją i kolegów z klubu. Uczyliśmy się na nim rajdować - śmieje się. - Co prawda służył mi 3 lata, ale nie do końca nad nim panowałem, nie umiałem go „ułożyć”. A to lampę w nim pobiłem, a to błotnik. Pogiętych felg i zniszczonych opon nie jestem w stanie zliczyć. Ten samochód mnie nauczył, że przy pewnej prędkości nie da się oszukać fizyki, i że trzeba umieć przewidywać jak bezwładna masa, jaką jest auto, zachowa się na zakręcie... Jego żywot zakończył się na treningu. Zrobiłem nim skok. Poszedł jak tupolew w ziemię... Wprawdzie do garażu dotarł na własnych kołach, ale tam się okazało, że koszt naprawy kilkakrotnie przewyższyłby jego wartość. Trafił więc na złomowisko. Pozostało po nim tylko miłe wspomnienie i miniaturka auta - zabawki, która do dziś stoi na moim biurku w sądzie.
Zanim Adrian własnoręcznie złożył czerwonego eskorta, którym jeździ obecnie, miał jeszcze kilka innych rajdowych aut. Ale te już nie lądowały na złomie jak ich poprzednik, tylko zmieniały właściciela.
Bo Tata kochał motocykle
Adrian podkreśla, że zamiłowanie do motoryzacji zaszczepił w nim ojciec, który był kierowcą ciężarówki. To on kupił mu na 18-tkę pierwszy motocykl, oczywiście za plecami mamy. I to on od zawsze wspierał syna w jego pasji.
- Tato bardzo kochał motocykle, ale mama nie podzielała tej miłości i pewnego dnia postawiła ojca pod ścianą, każąc mu wybierać: albo ona, albo motocykl. Wybrał ją - opowiada z uśmiechem. I podkreśla, że to, kim teraz jest zawdzięcza cierpliwości mamy i wsparciu taty. Dlatego właśnie, gdy dowiedział się, że tata zachorował na raka, kupił mu... motor. Chciał się odwdzięczyć za wszystko, co od niego dostał. Zamierzał wyremontować dwukołowca i zrobić ojcu niespodziankę. Niestety, tato przegrał walkę z chorobą. Zmarł kilka miesięcy temu, a przeznaczony dla niego jednoślad powędrował w inne ręce...
- Nikt z rodziny nie wiedział, jaką niespodziankę szykuję tacie, a ja do końca wierzyłem, że tata wyzdrowieje - mówi ściszając głos. - Jego śmierć była dla mnie szokiem. Ale teraz postanowiłem spełnić prośby taty i zrobić coś tylko dla siebie.
I choć Adrian ma już 36 lat, w październiku zaczął studiować prawo. Mówi, że dyplom ukończenia studiów to jego marzenie. Po chwili dodaje, że ma jeszcze jedno, największe: - Aby moja córeczka była w życiu szczęśliwa. Z niecierpliwością czeka też na kolejny rajd, który odbędzie się w Białymstoku już w lutym. Na fotelu pilota może usiąść każdy z nas. Wystarczy wziąć udział w licytacji, zorganizowanej w ramach akcji „Pomagamy Wiktorii odzyskać uśmiech“. Całkowity dochód zostanie przeznaczony na leczenie rocznej Wiktorii z Janowa chorej na zespół Moebiusa.