Zaczęli od „I'm crying”, jednego ze swoich największych hitów, który w 1964 roku zapewnił im miejsce w pierwszej dwudziestce najlepszych singli na terenie Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Kanady. Katowicka Sala Parkowa odpowiedziała wrzaskiem publiczności. Był 17 listopada 1965 roku. Będący wówczas u szczytu popularności zespół The Animals rozpoczynał pierwszy z dwóch swoich koncertów na Śląsku (nazajutrz – 18 listopada – zagrał koncert nr 2).
O warszawskim koncercie The Rolling Stones w kwietniu 1967 roku krążą legendy. Zbliżone do prawdy i te kompletnie wyssane z palca, jak chociażby ta, że honorarium zespołu stanowił wagon polskiej wódki. Jego znaczenie trafnie i malowniczo przedstawił w swej książce Wojciech Mann: „To trochę tak, jakby dzisiaj na placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy obcej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata”.
Znacznie rzadziej mówi się o wyprzedzającej o dwa lata koncerty Stonesów wizycie w Polsce ekipy Erica Burdona. Jesienią 1965 roku odwiedzili oni kilka polskich miast, w tym również Katowice. I to tak naprawdę była pierwsza zachodnia grupa spod znaku „mocnego uderzenia”, która zawitała do Polski.
W Katowicach The Animals zagrali w Hali Parkowej przy ul. Kościuszki (obecnie mieści się w niej market Alma), gdyż Spodek jeszcze nie istniał. Jako support wystąpił łódzki zespół Polanie.
Jak można przeczytać w ówczesnej prasie, bilety na koncert były drogie: 70 zł (i – dodajmy – niełatwo było je dostać, w kolejce do ulokowanego na katowickim rynku Orbisu, gdzie prowadzona była ich sprzedaż trzeba było odstać kilka godzin).
- Czy naprawdę nie ma tańszego sposobu wykrzyczenia się i wywrzeszczenia? - zastanawiał się w swej recenzji z koncertu dziennikarz Trybuny Robotniczej. Po czym, uznawszy, że jednak tańszej opcji nie było, relacjonował:
- Hala Parkowa się nie zawaliła, nie dokonało się też żadne nieszczęście. W nierównym pojedynku między estradą, a widownią zwyciężyła ta druga, bo tylko ją było słychać. Ale artystom na estradzie było to zgoła na rękę: ostatecznie nie idzie na tego typu koncertach o muzykę i wokalistykę, a tylko o... big-beatowy nastrój” - stwierdził.
Zdecydowanie on sam nie był fanem takiej twórczości. Muzykom oberwało się za niechlujny strój, a ich piosenki zostały uznane za nadające się „niemal wyłącznie do tańczenia, przenigdy zaś do koncertowego słuchania”.
- Współczułem młodym widzom, którzy musieli słuchać jej na siedząco: aż ich roznosiło, żeby powyłamywać się w tańcu. To taneczne niewyżycie powoduje pewne reakcje w postaci wrzasków i niespokojnego zachowania się na ulicy w drodze do domu (…) Wypada mieć nadzieję, większa część młodych widzów traktuje podobne koncerty tylko jako „ubaw” i nie sądzi, że uczestniczy w jakimś doniosłym zjawisku kulturowym, że asystuje przy dokonywaniu się wielkiej sztuki przez duże S. Wtedy wszystko w porządku – kontynuował autor recenzji.
O powszechnym wrzasku towarzyszącym koncertowi mówią też ci, którzy byli wtedy w Hali Parkowej i... sami krzyczeli.
- Miejsc stojących nie było, ale i tak nikt nie siedział. Była pełna hala i wszyscy stali i wyli. Przez kilka dni nie mogłem później nic mówić, bo miałem tak zdarte gardło – wspomina Irek Dudek, który jako 15-latek miał okazję wysłuchać w Katowicach popisów Erica Burdona i spółki. Zachwyt budził zresztą nie tylko charakterystyczny głos wokalisty i energia bijąca od muzyków, ale też ich stroje.
- Żółte kozaki, pagony, spodnie w pasy. Też zapragnąłem tak wyglądać – dodaje Irek Dudek.