To było porwanie w stylu gangsterów amerykańskich. Ofiarę uwolniła policja
W grudniu 1936 roku Łodzią wstrząsnęło porwanie 25-letniego Beniamina Budzynera, prokurenta spółki akcyjnej „Z. Jarociński i spółka” i syna byłego senatora Salomona Budzynera.
Jak donosiły ówczesne gazety porwania dokonano w iście amerykańskim stylu. Beniamin Budzyner wyszedł z fabryki znajdującej się przy ul. Targowej 28/30. Nagle podszedł do niego mężczyzna. Powiedział, że Beniamin pewnie go nie pamięta, ale jest kolegą z uniwersyteckiej ławy. Mężczyźni zaczęli ze sobą rozmawiać, najpewniej wspominając czasy studenckie. Beniamin miał słaby wzrok, więc myślał, że to rzeczywiście jego kolega ze studiów, niejaki Jaszmiński. Razem podeszli do zaparkowanej w pobliżu taksówki. Po czym do niej wsiedli. Auto ruszyło z ogromną szybkością, a ślad po młodym Budzynerze zaginął.
Wciągnęli ofiarę do auta
Rodzina Budzynera zaniepokoiła się, że Beniamin nie wrócił do domu przy ul. 6 Sierpnia. Następnego dnia miała rozpocząć jego poszukiwania. Nagle, około północy, w drzwiach ich domu zjawił się portier. Przyniósł zapieczętowaną kopertę. Wyjaśnił, że list ten przekazał mu jakiś nieznany człowiek i kazał natychmiast dać go Marii Budzynerowej, matce Beniamina. Jego ojciec, senator Salamon Budzyner od pewnego czasu przebywał na kuracji w Szwajcarii. Kiedy rodzina otworzyła kopertę okazało się, że są w niej dwa listy. Jeden wyjaśniał, że Beniamin został porwany i jest w rękach jakiejś nieznanej organizacji politycznej. Organizacja domaga się pół miliona złotych za uwolnienie Beniamina Budzynera.
- Jeśli nie spełnicie tego żądania Beniamin Budzyner zostanie zabity - grozili w liście porywacze. - Na dowód prześlemy odciętą głowę waszego syna - napisali.
Szybko ustalono, że dzwoniono z kawiarni Piątkowskiego przy pl. Wolności
Drugi list napisał Beniamin. Potwierdzał, że został porwany. Prosił rodzinę, by spełniła żądania porywaczy, bo inaczej zostanie zabity. Porywacze zastrzegali, by nie powiadamiać policji, bo inaczej źle się to skończy dla Beniamina. Rodzina Budzynera nie przestraszyła się tych gróźb. Natychmiast zawiadomili o porwaniu policję. Szybko obok domu Budzynerów pojawili się wywiadowcy. W ich mieszkaniu założono podsłuch telefoniczny. Policja przypuszczała, że porywacze będą dzwonić do rodziny Beniamina. Nie pomylili się. Pierwszy raz zadzwonili około godziny 11. Słuchawkę podniosła matka Beniamina. Rozpoczęto negocjacje z porywaczami. Dzwoniono w ciągu dnia kilkakrotnie. Za każdym razem rozmowę prowadzono tak, by ją przeciągnąć, by ustalić numer telefonu z którego dzwoniono. Ustalono, że dzwoniono z cukierni Piątkowskich znajdującej się przy pl. Wolności. Wysłano tam wywiadowców. Kiedy tam weszli jeden z członków bandy trzymał w ręce słuchawkę i rozmawiał z rodziną Beniamina Budzynera. Jak ustalono człowiekiem tym był Karol Bucholc, technik włókienniczy, zamieszkały przy ul. Dygasińskiego.
Okazało się, że to ten sam człowiek, który rozmawiał z Beniaminem po wyjściu z fabryki i zwabił go do taksówki. Wywiadowcy szybko poszli do znajdującej się w pobliżu kawiarni Piątkowskiego budki telefonicznej. Tam ujęli kolejnego członka szajki, ślusarza Stanisława Olszewskiego, zamieszkałego w Radogoszczu, przy ul. Zielonej. Bucholca i Olszewskiego przewieziono do wydziału śledczego łódzkiej policji. Tam szybko ich przesłuchano. Ustalono, że Budzyner przetrzymywany jest w jednym z domów w Wiśniowej Górze koło Andrespola. Dokładnie w wilii „Boruchówka:. Policjanci pojechali do Wiśniowej Góry i otoczyli ten dom. Z pistoletami w ręku wkroczyli do środka. Kilku bandytów próbowało uciekać, ale złapano ich na podwórku. W środku policjanci zobaczyli związanego Beniamina, który miał też pokaleczoną twarz. Mężczyzna na widok policjantów zemdlał. Potem odwiedziono go do domu. Natomiast ujętymi w Wiśniowej Górze mężczyznami okazali się Henrych Baruch, z zawodu chemik, syn właściciela willi, mieszkający przy ul. Traugutta oraz Feliks Bałczyński z ulicy Składowej. Ten ostatni był właścicielem taksówki, którą porwaną Budzynera. Bałczyński i Baruch zostali aresztowali. Okazało się, że Baruch i Budzyner dobrze się znają. Baruch był dalekim krewnym Beniamina. Obaj mężczyźni nawet się przyjaźnili. Budzyner nie zdawał sobie sprawy z tego kto go porwał. Okazało się, że to Henryk Boruch był inicjatorem porwania. Znał bardzo dobrze stosunki panujące w rodzinie Budzynerów. Wiedział, gdzie studiował Beniamin, z kim się przyjaźnił. Wiedział również, że Salamon jest na kuracji w Szwajcarii, a jego żona to bardzo strachliwa kobieta.
- Głos jednego z porywaczy był mi znajomy, ale nie widziałem jego twarzy - powiedział potem policjantom Beniamin Budzyner.
Ci szybko odkryli, że jednym z mózgów operacji mógł być też Karol Bucholc. Uchodził za bardzo inteligentnego człowieka. Miał jednak za sobą przeszłość kryminalną. Sfałszował weksle firmy Allart, Rousseau et Co. Ze zdobytymi w ten sposób pieniędzmi wyjechał do Francji. Przehulał je z kochanką. Potem wrócił do Polski i nie mógł znaleźć posady. A chciał mieć pieniądze. Drugi mózg gangu, Henryk Baruch pochodził z powszechnie szanowanej rodziny, ale wpadł w złe towarzystwo. Jak donosiła ówczesna prasa był stałym gościem nocnych lokali rozrywkowych. W jednym z nich spotkał Beniamina Budzynera. Na dodatek Baruch miał kłopoty osobiste. Zostawiła go żona Nina, z domu Pakulska, która była tancerką w „Malinowej Sali”. Podobno nie mógł się pogodzić z tym rozstaniem. Jego żona związała się bogatym młodzieńcem, synem kupca Milgroma. Kupcowi nie podobał się ten związek. Wynajął słynnego „Ślepego Maksa”. Ten porwał żonę Henryka i wywiózł do willi w Wiśniowej Górze. Trzymał ją tam tak długo, aż ta za odpowiednim odstępnym zgodziła się porzucić zakochanego w niej syna kupca Milgroma. Kiedy została sama zakochany dalej w niej Baruch wymyślił sobie, że jeśli będzie miał wielkie pieniądze żona powróci do niego. Wpadł więc na pomysł porwania dalekiego kuzyna.
Sprawcy trafili do celi
Salamon Budzyner, ojciec porwanego Beniamina, urodził się w 1872 r. w Tomaszowie Mazowieckim. Ale większość swego życia spędził w Łodzi. Zaczynał jako goniec w łódzkich fabrykach włókienniczych, by awansować na członka ich zarządu. Uchodził za człowieka bardzo zamożnego. Był radnym miasta Łodzi. A w latach 1928 - 1930 senatorem RP. Przed wybuchem II wojny światowej udało mu się wyjechać z kraju. Zmarł w 1940 r. we Włoszech w drodze do Palestyny. Pochowany został w Trieście. Do Palestyny dotarła jego żona Maria, cztery córki i syn Beniamin.
Rozprawa porywaczy, którzy stanęli przed sądem wzbudziła wielkie zainteresowanie łódzkiej prasy. Henryk Baruch, uważany za jednego z prowodyrów całej operacji opowiadał, że swego kolegę Bucholca poznał w 1930 r., gdy pracował w farbiarni Millera. Po kilku latach spotkał go przypadkowo na ulicy. Miał zapytać czy nie urządziliby jakiegoś „kawału”, by zarobić trochę pieniędzy. Usiedli w kawiarni „Źródło” i przy szklance herbaty zaczęli obmyślać plan. Wtedy wpadli na pomysł porwania Budzynera. Przed sądem zeznawał też porwany. Opowiadał o tajemniczym telefonie, o tym jak został napadnięty na ulicy i wciągnięty do auta, a następnie wywieziony z Łodzi.
- Związali mi oczy i powiedzieli żebym się nie szarpał, to wtedy nie spadnie mi włos z głowy - opowiadał Beniamin Budzyner. - Nie wiedziałem w jakim jadę kierunku. Kiedy o to zapytałem to jakiś głos, który wydał mi się znajomy powiedział: Wódz poszedł na naradę. Zawieźli mnie do jakiegoś domu i posadzili na krześle. Poprosiłem o wodę. Miała jednak jakiś dziwny smak. Kiedy zapytałem dlaczego usłyszałem: Na wojnie trzeba pić nawet gnojówkę.
Sąd uznał, że porwanie Budzynera najbardziej obciąża Karola Bucholca. Dlatego skazał go na 5 lat więzienia. Nazwał go zdegenerowanym inteligentem, byłym oficerem, który już nie raz zszargał mundur małymi świństewkami i nie został zatrzymany małymi wymiarami kary. Natomiast Henryk Baruch w więzieniu spędził 4 lata. Są uznał, że jest typem „gigolaka”, grasującego po lokalach i czekającego jak któryś z dyrektorów zapłaci za niego rachunek. Kara spotkała też innych uczestników porwania. Feliks Bałczyński trafił do więzienia na trzy lata, a Marian Szczepaniak na półtora roku.