To były czasy: choinka prosto z lasu, zapach pasty do podłóg i karp w wannie
Przygotowania do świąt zaczynały się już na dwa tygodnie przed Wigilią, w domach pachniało pastą do podłóg, cytrusami i świeżym igliwiem. O swoich najsilniejszych wspomnieniach związanych z okresem Bożego Narodzenia opowiadają znani łodzianie.
Hanna Zdanowska prezydent Łodzi
Ze świąt swojego dzieciństwa prezydent Łodzi najmilej wspomina panującą wtedy atmosferę. To, na co teraz tak bardzo brakuje czasu.
- To celebrowanie, mistyka przygotowań świątecznych, w których jako mała dziewczynka zanurzałam się już co najmniej miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia - wspomina Hanna Zdanowska. - Jak ja się nie mogłam doczekać, gdy mama z siostrą wyciągały bibułę, kartki kolorowego papieru i siadałyśmy razem w domu na Julianowie do szykowania świątecznych ozdób na choinkę. Dziś wszystko można kupić, ale wtedy kolorowe łańcuchy z kolorowego papieru. A jeże z bibuły? Jeszcze dziś potrafiłabym je zrobić, także takie specjalne gwiazdy, których rogi otulaliśmy kolorowymi sreberkami od cukierków...
W rodzinnym domu Hanny Zdanowskiej choinka była zawsze prawdziwa i pachnąca. - I pasterka o północy. Magiczny czas, magiczna noc - dodaje.
Kolejne wspomnienie prezydent Łodzi wiąże się ze wspólnym, rodzinnym przygotowaniem potraw wigilijnych.
- Wycinanie szklankami krążków ciasta na pierogi, mielenie maku i grzybów - opowiada prezydent Łodzi. - Świętością na wigilijnym stole jest dla mnie jedna potrawa - czerwony barszcz z uszkami. Zawsze jem go tylko 24 grudnia, tylko przy wigilijnym rodzinnym stole. To barszcz czerwony na wywarze grzybowym, potem te grzyby zawsze mieliłam, mieszałam z kiszoną kapustą i lepiłyśmy z tym farszem uszka. Najcudowniejszy barszczyk z uszkami na świecie to smak z dzieciństwa, który jest ze mną do dziś...
Jan Tomaszewski legendarny bramkarz reprezentacji Polski
Jan Tomaszewski, człowiek, który w 1973 roku „zatrzymał” Anglię, kojarzony jest z Łodzią i Łódzkim Klubem Sportowym, którego barwy przez wiele lat reprezentował, ale niewiele osób pamięta, że urodził się we Wrocławiu, a jego rodzina ma wileńskie korzenie.
- To z Wilna do Wrocławia po zakończeniu II wojny światowej przyjechała moja rodzina - opowiada Jan Tomaszewski. - W tym mieście osiedliła się moja babcia, jej cztery córki i syn. Jedną z jej córek była moja mama.
Jan Tomaszewski śmieje się, że jego rodzina była bardzo tradycyjna. Nie zapominała o swoich korzeniach, co było widać szczególnie na świątecznym stole. - Wigilię, święta zawsze spędzaliśmy u babci - wspomina. - Tam meldowała się cała rodzina. Nie brakowało św. Mikołaja. Przebierał się za niego wujek. Miałem ze sześć czy siedem lat, gdy zorientowałem się, że to on wciela się w tę rolę.
Na stole podczas wieczerzy wigilijnej nie brakowało tradycyjnych wileńskich potraw. Ale mały Janek nie jadł ich z wielkim apetytem. Dla niego było coś ważniejszego. To prezenty. A zwłaszcza jeden wymarzony - piłka.
- Pochodzę ze średniozamożnej rodziny, nie przelewało nam się, ale mama zawsze starała się, bym na gwiazdkowy prezent dostał piłkę - tłumaczy Jan Tomaszewski. - To był prezent, na który czekałem cały rok. Nie za bardzo chciałem więc jeść wigilijne potrawy, bo wypatrywałem św. Mikołaja. Jednak dorośli tłumaczyli, że on nie przyjdzie, dopóki nie spróbuję wszystkich wigilijnych dań. Nie pozostawało mi nic innego tylko szybko zjeść i dalej wypatrywać czekać...
Jan Tomaszewski śmieje się, że gdy wreszcie dostał wymarzoną piłkę, to nie rozstawał się z nią do marca. Nawet z nią spał.
- Gdy tylko stopniał śnieg, to zaraz zaczynaliśmy grać w piłkę - śmieje się były bramkarz reprezentacji Polski. - Graliśmy zwykle na ulicy. Ustawiało się cztery cegły, robiło z nich bramki i grało przez cały dzień. A ruch na ulicy był niewielki. Jeden samochód przejeżdżał raz na pół godziny. Wtedy na chwilę przerywaliśmy grę. W okolicy był jednak dom dziecka dla sprowadzonych do Polski Greków. Wybudowano im piękne boisko, podobne do dzisiejszych orlików. Grało się na mączce, takiej, z której zbudowane są korty tenisowe. Grecy mieli boisko, ale nie zawsze piłkę. Chodziłem więc do nich ze swoim gwiazdkowym prezentem. Brali mnie więc do swoich zespołów. Grałem z tymi Grekami, którzy byli ode mnie starsi. Wspaniale wspominam tamten czas. A wracając do Wigilii, to zawsze chodziłem na pasterkę, jednak już nie z rodzicami, ale kolegami...
Ryszard Kotys aktor Teatru im. Stefana Jaracza
Widzowie znają Ryszarda Kotysa między innymi z filmu „Sami Swoi” Sylwestra Chęcińskiego, gdzie na rynku sprzedawał kota, który z miasta Łodzi pochodził, ale największą popularność przyniosła mu rola Mariana Paździocha, sąsiada Ferdynanda Kiepskiego z serialu „Świat według Kiepskich”. Aktor urodził się w 1932 roku, a więc jego dzieciństwo przypadało między innymi na czas II wojny światowej. Spędził je z rodzicami i dwoma siostrami we wsi Mniów w województwie świętokrzyskim. Ryszard Kotys bardzo dobrze pamięta Boże Narodzenie z tamtych lat.
- Do moich zadań należało między innymi przyniesienie z lasu choinki - wspomina aktor.- Szedłem po nią zawsze z kolegami. Potem tę choinkę ubieraliśmy całą rodziną. Wisiały na niej między innymi łańcuchy z kolorowego papieru, które robiliśmy wieczorami z siostrami.
Rodzinę Kotysów odwiedzał św. Mikołaj, tyle że dzieci go zwykle nie widziały. - Gdy spaliśmy, rodzice układali pod choinką prezenty i mówili, że przyniósł je św. Mikołaj - wyjaśnia pan Ryszard.
Pamięta, że cieszył się wtedy z każdego prezentu, choć przyznaje, że nie zawsze w worku św. Mikołaja znajdowały się ciekawe prezenty. - Zawsze jednak coś dostaliśmy - opowiada Ryszard Kotys. - Cieszył nas nawet drobiazg. Wielką radość sprawiała czekolada. Zwłaszcza w czasie wojny, gdy bardzo trudno było ją zdobyć.
Ryszard Kotys bardzo lubił kolację wigilijną. Nie tylko ze względu na prezenty. Powód był jeszcze inny. Bardzo lubi ryby i wtedy mógł do woli najeść się karpia.
- W tamtych czasach karpia jadło się tylko w Boże Narodzenie - zaznacza pan Ryszard.
Jolanta Chełmińska były wojewoda, prezes łódzkiego oddziału PKC
Jolanta Chełmińska wiele świąt Bożego Narodzenia spędziła w swoim rodzinnym Zelowie. Nie zapomni, gdy wszyscy czekali, jak tata przyniesie do domu choinkę, potem ją oprawi i będzie można ubierać świąteczne drzewko.
- Robiliśmy gwiazdy z takich białych paseczków - opowiada Jolanta Chełmińska. - Część zostawała z poprzednich lat. Przechowywaliśmy je w dużym pudełku. Jednak co roku robiło się nowe gwiazdki, nawlekało je na nitki i zawieszało na choince. Chciałam po latach zrobić takie gwiazdki z moimi wnukami, ale nigdzie nie mogłam kupić pasków niezbędnych do ich przygotowania.
Jolanta Chełmińska nie zapomni też zapachów związanych z Bożym Narodzeniem i świątecznych przygotowań.
- Zapachu pasty do podłóg - wspomina. - Mieliśmy w domu parkiet, więc przed świętami pieczołowicie się je pastowało, trzepało dywany. Gdy byłam już starsza, to pomagałam mamie przy różnych wypiekach. Zawsze czekaliśmy na św. Mikołaja. Teraz już wiem, że przebierał się za niego nasz sąsiad.
Święty Mikołaj przynosił pani Jolancie zwykle lalkę. - Mama nigdy nie dawała nam pieniędzy, tylko upominki - zaznacza Jolanta Chełmińska. - Teraz jest inaczej. Wiem, że moje wnuki cieszą się, gdy dostaną „kopertę” czy bon podarunkowy. Jak już wspomniałam dostawałam lalki, potem buty, kosmetyki. Prezenty były związane z wiekiem, potrzebami.
W rodzinnym domu Jolanty Chełmińskiej do wigilijnego stołu zasiadała duża rodzina. Były wojewoda łódzki ma bowiem sześcioro rodzeństwa.
- Gdy rodzeństwo nie założyło jeszcze rodzin, to wszyscy zbierali się na wigilii w Zelowie - opowiada pani Jolanta. - Mama zapraszała też do wigilijnego stołu samotnych kuzynów, znajomych. Tak, żeby w ten wigilijny dzień nie byli sami. Kiedy rodzeństwo założyło rodziny, to trudno było wszystkich zebrać przy wigilijnym stole. Ale potem w komplecie spotykaliśmy się na świątecznym obiedzie.
Jest też takie Boże Narodzenie, którego Jolanta Chełmińska nie zapomni do końca życia. Były to ostatnie święta jej mamy.
- Mama umarła 2 stycznia - wspomina Jolanta Chełmińska. - Ale usiadła z nami do wigilijnego stołu. Udało się nam zebrać przy nim znów całą rodzinę.
Magdalena Michalak prezenterka TVP Łódź
Boże Narodzenie kojarzy się jej z... łyżwami. - Bardzo na nie czekałam - opowiada Magdalena Michalak. - I w końcu na gwiazdkę dostałam od rodziców piękne łyżwy figurowe, białe jak śnieg. Mogłam pójść na ślizgawkę, którą przed domem wylał jeden z rodziców. Jeździłam na tych figurówkach do upojenia...
Z Bożym Narodzeniem wiążą się jeszcze inne wspomnienie. Babcia pani Magdy nie mogła jeść zupy grzybowej. Rodzice przygotowywali więc zamiast niej zupę rybną.
- Ta zupa była ohydna - śmieje się Magda Michalak. - Bardzo mi nie smakowała. Teraz więc z radością gotuje zupę grzybową! Pamiętam, że tamte święta były czasem, gdy wszystko pachniało, smakowało, każda godzina miała inne znaczenie. Miałam wrażenie, że czas płynął wolniej. Uwielbiałam makiełki, do dziś są obowiązkową potrawą na mojej kolacji wigilijnej.
Kiedy pani Magda zorientowała się, że prezentów nie przynosi św. Mikołaj, a kupują rodzice, to też chciała dać im gwiazdkowy prezent. - Tak więc co gwiazdkę kupowałam im gąbkę do kąpieli - śmieje się prezenterka. - Tylko na taki prezent było mnie stać... Pamiętam, że razem z babcią i ciocią robiłyśmy choinkowe ozdoby: łańcuchy, gwiazdki. Przy okazji wysłuchiwałam opowieści babci o rodzinie, dawnych świętach, także tych wojennych.
Ireneusz Czop aktor Teatru im. Stefana Jaracza
Ireneusz Czop jest wykładowcą w łódzkiej Szkole Filmowej, grał podkomisarza Ryszarda Puchałę z serialu „Komisarz Alex”, którego akcja rozgrywa się w Łodzi, ale aktor nie jest łodzianinem. Urodził się w Płocku i tam spędzał w dzieciństwie święta. To czas, który kojarzy mu się z... zapachem cytrusów. Wielką radość sprawiały otrzymane w gwiazdkowym prezencie pomarańcze, banany. - Cieszyłem się z czekolady - wspomina aktor. - Pamiętam, że na choince wisiały cukierki, które czasem się podkradało i jadło. Wisiały na niej też duże sople, które też potem się jadło.
Ireneusz Czop ma dużą rodzinę i do wigilijnej wieczerzy zasiadało prawie czterdzieści osób. - Oddzielny stół miały dzieci - wspomina Ireneusz Czop. - Czasem w roli stołu występowała deska od prasowania, którą przykrywało się obrusem. Na wigilii jadło się kutię, makaron z miodem. Patrzyło, kto dostał łuskę od karpia...
Rodzice znaleźli też sposób jak załatwić problem św. Mikołaja. Mówili, że właśnie widać go przed domem. Dzieci szybko się ubierały, wybiegały na dwór. A gdy wracały do domu, pod choinką już leżały prezenty.
Krzysztof Rutkowski detektyw
Łodzianin zazwyczaj dostawał od św. Mikołaja samochody. - Nie zapomnę zdalnie sterowanej tatry - opowiada. - Kiedyś zaś dostałem helikopter, który latał na wysięgu. Jest z nim związana zabawna historia. Udawałem, że śpię i podsłuchałem rozmowę rodziców. Dowiedziałem się, że kupili mi prezent i jest gdzieś ukryty. Zacząłem go potem szukać po całym dom. W końcu poszedłem do garażu i w bagażniku auta znalazłem helikopter. Tata wrócił ze służby i zobaczył mnie nad rozłożonym helikopterem. Nie był zadowolony. Do Wigilii zostało jeszcze kilka dni, więc zdążył mi kupić kolejny gwiazdkowy prezent.
Marian Lichtman perkusista, jeden z Trubadurów
Muzyk z ogromną sympatią wspomina święta spędzone w Łodzi, pod koniec lat 50. Mieszkał wtedy na ul. Kamiennej. - Jestem pochodzenia żydowskiego, mojżeszowego - wyjaśnia pan Marian. - Tak więc w naszym domu nie było typowej polskiej wigilii i świąt, ale byliśmy goszczeni przez polskie rodziny. W naszym domu stała choinka, były prezenty, choć do naszego mieszkania Mikołaj nie przychodził. Odwiedzał za to sąsiadów. Jeśli chodzi o świąteczne jedzenie, to często święta przygotowywaliśmy razem z sąsiadami. Na stole pojawiały się potrawy z kuchni żydowskiej, ale też polskiej. Boże Narodzenie było i jest najważniejszym świętem w Polsce. Nasza rodzina je szanowała. Na ulicach było smutno, szaro, a w domach wesoło. Ludzie przygotowywali smaczne jedzenie, zapraszali gości. Tak nauczyłem się polskiej i katolickiej tradycji.
Pamięta, że na święta jego mama robiła wtedy kiszkę ziemniaczaną. - Przygotowywała ją wcześniej na nasze żydowskie święto, Chanuki - wspomina Marian Lichtman. - Do dziś pamiętam smak tej kiszki. W święta jadło się u nas rybę, oczywiście karpia. Był smażony, ale też po żydowsku. Mama przygotowywała bardzo dobry rosołek i robiła kluski. Różniły się one od polskich pierogów, kluski były duże, nadziewane mięsem, głównie kurczakiem. Nie jadło się wtedy sałatek. Gdy ktoś jadł wtedy tzw. zieleninę, to budziło to u innych wielkie zdziwienie. Pytali: Pan jest królik, że je tyle zielonego. Ta sałatkowa kultura trafiła do nas dopiero ponad dwadzieścia lat temu.
Pan Marian wspomina, że gdy mieszkali już na ul. Wschodniej, zapraszała ich pani Kędziowa. - Pamiętam, że jadłem u pani Kędziowej pyszne pierogi z kapustą i grzybami. Był okraszone smażoną cebulką i pysznymi skwarkami. Zajadałem się tymi pierogami - mówi Lichtman. - Jeszcze do dziś pamiętam smak tych grzybków, tej kapustki... Sąsiedzi podawali zwykle zupę grzybową. Pamiętam, że czasem był kapuśniaczek. Ale już chyba w same święta. Często sąsiedzi chcieli dostosować się także do nas i przygotować to, co my lubiliśmy...