To ćwiczenia w zimnowojennej atmosferze [rozmowa]
Rozmowa z dr. Sławomirem Sadowskim, politologiem z UKW w Bydgoszczy, o rosyjskich incydentach nad Bałtykiem.
W co grają Rosjanie, urządzając takie prowokacje na Bałtyku?
Spójrzmy na to z innego punktu widzenia: czy aby Rosjanie nie są prowokowani przez Amerykanów, których okręt wojskowy wypłynął na ćwiczenia w niewielkiej odległości od ich granic? Po prostu odstraszają Amerykanów od swojego wybrzeża. A jednocześnie kierując w stronę amerykańskiego niszczyciela lub samolotu swoje maszyny, wymuszają na Amerykanach uruchomienie systemów obrony powietrznej. Jestem przekonany, że rosyjskie struktury radiolokacyjne testują i rozpoznają systemy amerykańskie. Amerykański samolot dalekiego rozpoznania znalazł się nad Bałtykiem nie po to, żeby rozpoznawać wyspy duńskie, tylko rosyjskie systemy przeciwlotnicze. To są wzajemne zagrywki. Bez dobrej woli politycznej obu stron takie sytuacje będą się powtarzały i naprężały. Nie daj Boże dojdzie do nieszczęścia i zderzą się dwie maszyny. Nie wierzę, że ktoś zdecyduje się na otwarcie ognia, jak mówił o tym sekretarz John Kerry. Może dojść do zwykłej katastrofy, która spowoduje przeniesienie relacji na wyższy poziom. W ramach systemu odstraszania NATO - w przededniu szczytu NATO w Warszawie, gdzie mają zapaść decyzje o rozmieszczeniu elementów systemu obrony - Rosjanie pokazują, że nie pozostawią tego bez odpowiedzi.
Dlaczego nie pojawiły się tam polskie myśliwce, które miałyby odstraszyć rosyjskie?
Amerykanie poradziliby sobie sami. Armie polska, duńska czy poza NATO-owska szwedzka byłyby im potrzebne jako dodatek polityczny, a nie militarny. Gdyby się tam jeszcze pojawiły polskie myśliwce, mogłoby dojść do incydentu, z którego trudno byłoby się wyplątać. F-16 stacjonują pod Poznaniem. Nie wiem, czy biorą udział w ćwiczeniach.
Lotnisko w Malborku jest bliżej.
Wszystko się działo na wodach międzynarodowych. Rosjanie zrobiliby monstrualną awanturę, że ich prowokujemy, chcemy zestrzelić, gdybyśmy się tam pojawili. To byłoby działanie na rękę rosyjskim propagandzistom, że Polska jak zwykle generuje konflikty.
W ramach dyżurów NATO polskie samoloty chronią Litwę, Łotwę i Estonię. Tam również dochodzi do rosyjskich prowokacji w powietrzu.
Rosyjskie samoloty przemieszczają się w swojej przestrzeni powietrznej, a kiedy pojawią się na przykład 30 kilometrów od granic krajów nadbałtyckich, to trzeba podrywać dyżurujące samoloty NATO. Po to jest ta operacja. NATO chroni kraje, które nie posiadają swoich sił powietrznych. To trwa od lat. Zawsze jest zapowiedziana. Ćwiczenia na Bałtyku są zetknięciem się z siłami potencjalnego przeciwnika, bo nie ukrywajmy - one służą odpowiedzi na potencjalne działania rosyjskie. W takiej sytuacji może dojść do incydentu. Reakcja z podrywaniem dyżurujących samolotów jest czymś zwyczajnym. Po to mamy myśliwce, żeby nas broniły. Tak zwane pary dyżurne stacjonowały od zawsze na lotniskach. Tu niewiele się zmienia od kilkudziesięciu lat. Teraz mamy do czynienia z nadmiernym eksponowaniem standardowych działań w przestrzeni powietrznej, niekonieczne nazywanych incydentami. Obecne ćwiczenia na Bałtyku zostały zgłoszone w ramach wojskowych środków budowy zaufania. A tu znowu mamy atmosferę zimnowojennych komunikatów o złym NATO i dobrym Układzie Warszawskim. Gdyby Rosjanie rozpoczęli ćwiczenia w odległości 80 mil od Nowego Jorku, to z pewnością amerykańskie myśliwce i okręty zachowywałyby się podobnie.
A czy zachowanie rosyjskich wojskowych nie jest argumentem za stałymi bazami NATO w Polsce?
Jeżeli one tu by powstały, to wzrósłby poziom zagrożeń. Jedynym sposobem na obniżenie napięcia są rokowania, a nie prężenie muskułów.