W piątek rano do naszej redakcji zadzwonił Czytelnik z Gorzowa, kibic żużla. - Dziś jest smutny dzień, chowamy młodego Rempałę. Nie mogę się pogodzić, miłościwy Boże, że zabrałeś go do siebie. Dlaczego? Do czego ten chłopak jest Ci tam potrzebny? - pytał Czytelnik.
Krystian Rempała, 18-letni żużlowiec Unii Tarnów, zmarł w sobotę w szpitalu w Jastrzębiu-Zdroju. Nie odzyskał przytomności po koszmarnym wypadku, w którym uczestniczył w meczu ekstraligi sześć dni wcześniej. W II wyścigu na pierwszym łuku pociągnęło wtedy motocykl Kacpra Woryny z ROW-u Rybnik. Uderzonemu maszyną Rempale spadł kask i chłopak z potworną siłą grzmotnął głową o tor...
Krystian od najmłodszych lat towarzyszył w parku maszyn swojemu ojcu Jackowi, który startował w klubach z Tarnowa, Grudziądza, Leszna, Lublina, Rybnika... Żużlowcami byli jeszcze trzej Rempałowie - Grzegorz, Tomasz i Marcin. Bracia Jacka, stryjkowie Krystiana. Czy wychowany w rodzinie z takimi tradycjami chłopiec miał wybrać inną drogę? Dlaczego w ogóle młodzi ludzie tak garną się do uprawiania „czarnego sportu”? No i czy żużel musi być śmiertelnie niebezpieczny?
Uzależnienie i adrenalina
Dlaczego akurat żużel, a nie kolarstwo czy szachy? - Bo kolarstwo nie jest podszyte zapachem paliwa - odpowiada Dariusz Parzelski, certyfikowany psycholog sportowy i wykładowca na warszawskim Uniwersytecie SWPS, który pracował z żużlowcami. - Ten zapach jest uzależniający. Tak samo zresztą, jak adrenalina, która towarzyszy ryzykownym sportom.
Podobnie uważa Paweł Drużek, kolejny psycholog sportu, tyle że z żużlowej Łodzi. - To, jak sportowcy uprawiający niebezpieczne dyscypliny potrzebują adrenaliny, widać doskonale na przykładzie Adama Małysza. Po tym, gdy zakończył skakać na nartach, wybrał Rajd Dakar, który jest jeszcze bardziej ekstremalny - wskazuje Drużek.
Obaj psycholodzy twierdzą, że przyszli żużlowcy wybierają speedway, bo uprawiają go koledzy lub rodzina. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Krzysztof Kasprzak ze Stali Gorzów i Norbert Kościuch (Polonia Piła) to koledzy ze szkolnej ławki w Lesznie. Ten pierwszy to także syn byłego żużlowca Zenona.
- To wszystko zaczyna się, gdy mały chłopiec przyjdzie z rodzicami, często z tatą, na mecz żużlowy. Szybko łapie bakcyla i on też chce być żużlowcem - mówi Drużek. A Parzelski dodaje: - Ciężko kilkuletniemu chłopcu, który garnie się do tego sportu, wytłumaczyć, że na torze można zginąć. Poza tym zdecydowana większość ludzi jest przekonana, że ich żadne nieszczęście nie dotknie. Tak przecież jest w przypadku nowotworów. Ludzie myślą, że ich to nie spotka.
Jest jeszcze coś, co sprawia, że żużlowcy wracają do uprawiania sportu nawet po ciężkich kontuzjach. - To flow, czyli przepływ przyjemności, jak opisał to Mihaly Csikszentmihalyi. Doznają go zawodnicy uprawiający dyscypliny wysokiego ryzyka. Z jednej strony zdają sobie sprawę, że balansują niekiedy na granicy utraty zdrowia czy życia, a z drugiej strony są przekonani, że mają takie umiejętności, że im się nic nie stanie. To bardzo miłe uczucie - wyjaśnia Drużek.
A jak długo sportowcy przeżywają śmierć innego zawodnika. - Krótko. To jest tak, jak z sukcesami i porażkami. Gdy się pojawiają, jest chwila na świętowanie lub ich przeżywanie, ale zaraz są kolejne zawody i nowy cel. Idzie się więc do przodu. Kolejka dzień po śmierci Krystiana została odwołana, ale podczas kolejnej żużlowcy będą już rywalizować - zauważa Drużek.
Za szybkie, za agresywne
Czy żużel musi być śmiertelnie niebezpieczny? Tomasz Gollob, mistrz świata z 2010 roku, przyczyny wypadków wymienił z imienia: tłumiki i tytan.
- Jestem przekonany, że zmienione tłumiki nie pomagają. Od 2011 roku do dziś jest z nimi męka. One zresztą dodatkowo napędziły wyścig technologiczny, bo znów trzeba było przebudowywać motocykle. Częściej wymieniać podzespoły. Nie wiem, czy gdybyśmy zrobili dziś bilans zysków i strat tego przedsięwzięcia, to gra byłaby warta świeczki. Czy nowe tłumiki przyczyniły się do kontuzji? W pewnym stopniu tak. Przede wszystkim motocykle są za szybkie i zbyt agresywne. W tej chwili władze światowego żużla powinny wprowadzić takie zmiany, które spowodują zmniejszenie prędkości - ocenia Rafał Dobrucki, trener młodzieżowej kadry Polski i były żużlowiec. - Są różne propozycje i w tej chwili dość mocno pracuje nad nimi Armando Castagna (dyrektor komisji wyścigów torowych w Światowej Federacji Motocyklowej - red.). Za pośrednictwem Piotra Szymańskiego (szef Głównej Komisji Sportu Żużlowego - red.) też jestem w to zaangażowany.
Co zrobić, żeby uzyskać pożądany efekt, ale nie wprowadzać wielkich zmian, których żużel nie nosi? Chodzi o to, żeby nie ingerować nadmiernie w sprzęt, co pociąga koszty, a niekoniecznie daje oczekiwany skutek. Zaproponowałem, coś co bezpośrednio wpływa na trakcję, a mianowicie zmianę wysokości bieżnika. Trochę mniejsza przyczepność, mniejsza prędkość, mniej wymaganej mocy. Motocykle będą się dawały bardziej kontrolować. Zawodnicy będą wymagali od silników mniejszej mocy, a to przełoży się na ich eksploatację, częstość serwisów i tak dalej. Na trudniejszych torach takie motocykle powinny być bardziej stabilne i zawodnikom będzie bardziej komfortowo nimi kierować. A co najważniejsze, i chyba od tego powinniśmy zacząć, to zawodnik, czynnik ludzki, będzie ważniejszy.
Dziś w dużej mierze wygrywa sprzęt. Z moich informacji wynika, że kiedyś w stustopniowej skali wartość zawodnika i motocykla przedstawiała się 60 do 40 na korzyść zawodnika, który bardziej pracował nad tym, by osiągnąć odpowiednią prędkość czy wybierać korzystne linie jazdy. Dziś sytuacja zupełnie się zmieniła i oceniam to na 20 do 80. Trzeba wrócić do czasów, kiedy decydowały umiejętności, spryt, technika, wiedza, a nie wyłącznie sprzęt. Żużel nigdy nie będzie Formułą 1, gdzie wyścig zbrojeń jest rzeczą naturalną. Dziś doszliśmy do takiego momentu, że jest na tyle szybko i agresywnie, że motocykle stały się do pewnego stopnia nieprzewidywalne.