„To jest Lublin, tacy już jesteśmy i nie da się tego zmienić”. Wizyta u Justyny Domaszewicz i jej „nowej rodziny” zza wschodniej granicy
W domu lublinianki Justyny Domaszewicz od 27 lutego przebywa troje nowych lokatorów - 36-letnia Yulia, jej 4,5- letni syn Sasza i 32-letnia Anastasia, którzy w jednej chwili musieli podjąć decyzję o ucieczce z kraju ogarniętego wojną.
Jak wspomina Yulia - Tego dnia (24 lutego) obudziło mnie mocne walenie w drzwi. Nie miałam pojęcia kto oraz z jakiego powodu może tak się dobijać. Ocknęłam się i spojrzałam przez wizjer, rozpoznałam swoją sąsiadkę i otworzyłam drzwi. Od niej dowiedziałam się, co się dzieje. Zaatakowano nas, jest wojna - kilka chwil później byłyśmy zmuszone do ucieczki z naszego kraju.
Ciężko w takiej sytuacji mówić o jakimkolwiek szczęściu, jednak otuchy mógł dodać fakt, że w Polsce na nią i jej rodzinę czeka bezpieczne miejsce. Z Justyną Domaszewicz nawiązała kontakt poprzez wspólnych znajomych, dzięki czemu wiedziała dokąd może udać się jej rodzina.
- Nie wahałam się nawet przez sekundę. Gdy poinformowałam córkę, że planuję przyjąć uchodźców z Ukrainy, pierwszą jej reakcją był pomysł, żeby ulokować "gości" w jej pokoju, bo jest tam najwięcej miejsca. Jeżeli możemy pomóc chociaż trochę, to chcemy to zrobić - wspomina Justyna Domaszewicz
- Informacja od mojej mamy niezbyt mnie zdziwiła. Jeszcze zanim dowiedziałyśmy się o tej konkretnej rodzinie, ustaliłyśmy z mamą, że przyjmiemy tyle osób - ile będziemy w stanie. Mamy w domu sporo miejsca, a Ci ludzie zasługują chociaż na namiastkę normalnego domu. - dodaje Martyna, 18-letnia córka Justyny
Mimo tragicznej sytuacji na wschodzie i dramatu ludzi ją dotkniętą, dzięki Justynie Domaszewicz oraz jej córce rodzina Pani Julii może poczuć się chociaż trochę jak "u siebie" i mieć namiastkę normalności w nienormalnych czasach.
- Czuje się tu bardzo dobrze i bezpiecznie, ta rodzina dała mi dom i ochronę. Dom tworzą ludzie, a w tym miejscu czuje wewnętrzny spokój. Znalazła się nawet tona zabawek dla mojego syna, co było dla mnie niesamowite. - mówi Pani Yulia
"Powiększona" rodzina nie snuje jeszcze planów na przyszłość i nie wie co będzie dalej, jak przekonuje Pani Justyna - nie to jest teraz najważniejsze -. Staramy się planować najbliższe dni i żyć jak najbardziej "normalnie". Dziewczyny zostaną u nas tyle czasu, ile będzie trzeba. Póki co, wszyscy potrzebują spokoju, odpoczynku i poczucia bezpieczeństwa. Na tym zależy nam najbardziej, chcemy żeby Sasza traktował to wszystko jako wakacje, a nie ucieczkę przed wojną - dodaje.
- Jak Sasza się budzi to wszyscy się budzimy. Przychodzę do kuchni, wspólnie jemy razem śniadanie. Potem wychodzimy na jakiś spacer, często jemy obiad w jakiejś zaprzyjaźnionej restauracji, która nas zaprasza, lub robimy coś w domu. Wieczorami zazwyczaj też wychodzimy na spacer, gdyż Sasza bardzo lubi biegać, a więc wręcz musimy wychodzić na jak najdłużej. Ja w tym tygodniu zrezygnowałam z chodzenia do szkoły, dla mnie to wręcz abstrakcyjne, aby siedzieć teraz w ławce. Zaległości uda mi się nadrobić, a zależy mi, żeby być teraz w domu dla nich. - opisuje swoją codzienną rutynę w nowej rzeczywistości Martyna
Dla Pani Justyny, wszystko co robią w ostatnim czasie nie jest niczym niezwykłym, a jak sama powiedziała - po prostu ludzkim. Nie zmienia to faktu, że była zachwycona i wzruszona wszystkim tym, co w ostatnich dniach dzieje się w naszym mieście. Opowiedziała o sytuacji jak Sasza chciał udać się do fryzjera, wizytę miał umówioną już w swoim kraju, ale nie doszło do niej z oczywistych względów. Zadzwoniła do męskiego zakładu fryzjerskiego przy ulicy Kowalskiej, kilka chwil później chłopiec miał już nową fryzurę - za darmo. Wspomniała także o sytuacji, gdy otrzymała telefon od swojej znajomej z Ukrainy, z którego dowiedziała się że 20 uchodźców potrzebuje noclegu. Zwróciła się do XXX Liceum Ogólnokształcące im. ks. Jana Twardowskiego, jak przekazuje - to było z niedzieli na poniedziałek, w poniedziałek uczniowie przychodzili normalnie do szkoły. Ale wychowawczyni Martyny, dyrekcja, całe grono pedagogiczne przyszli w niedziele do szkoły i wszystko przygotowali. Zaopiekowali się tymi ludźmi. To jest Lublin, my już tacy jesteśmy i nie da się tego zmienić -.
- Najpiękniejsze dla mnie jest to, że w tych „ludzkich” zachowaniach nie jesteśmy sami. Przyjaciele, rodzina, samorząd, organizacje pozarządowe, zaprzyjaźnione restauracje. To nie wygląda tak, że tylko ja z córką wszystko tutaj organizujemy. Mamy zaproszenie do Narodowego Muzeum w Lublinie - wiem, że wszystkie osoby z Ukrainy mogą odwiedzić je za darmo. Restauracja Mandragora, Trybunalska czy Ambaras zaprosiły nas na obiady. W Lublinie branża gastronomiczna mocno ucierpiała przez pandemie, wiele lokali bardzo ucierpiało, wiele musiało się zamknąć. Ostatnio przechodzą przez podwyżki za gaz i prąd, a mimo wszystko - obecnie ponad 60 lokali pomaga organizować posiłki dla osób z Ukrainy. Po prostu ludzie są dobrzy, a moim zdaniem w Lublinie są Ci najlepsi. Każdy robi co może, wiem to dzięki zachowaniu moich znajomych i przyjaciół . Joanna Podleśna organizuje pomoc i jeździ na granicę, Marcin Wójcik z kabaretu "Ani Mru Mru" porzucił swoją pracę na ten moment – zajął się organizowaniem mieszkań i przywożeniem ludzi z granicy. Kabaret "Smile" – każdy tam jest zaangażowany w pomoc dla Ukrainy, to niesamowite. Przepraszam osoby których nie wymieniłam, ale nawet jakbym bardzo próbowała, to nie jest to możliwe – bo tej pomocy jest ogrom. To jest niesamowite co się dzieje w naszym mieście. Zawsze byłam dumna z Lublina, od dawna wiedziałam że umiemy się zmobilizować, zebrać i pomagać – ale to co się dzieje obecnie, to jest coś nieprawdopodobnego.
- Moi przyjaciele codziennie pytają mnie jak się czujemy, czy czegoś potrzebujemy. Od kiedy Julia i jej rodzina z nami mieszkają, nie było dnia, żeby ktoś nie spytał czy może jakoś pomóc. Przez to, że moja mama znana jest z tego że zawsze znajdzie sposób jak pomagać, zasypują także mnie pytaniami jak mogą się przydać – bo chcą pomagać. Mówią, że nie mogą siedzieć spokojnie w szkole, bo jak to zrobić – to niemożliwe. Obok dzieje się wojna, ludzie muszą ratować swoje życie, a my mamy pójść do szkoły i siedzieć w ławkach jak gdyby nigdy nic? - dodaje Martyna, córka Justyny
- Brałam udział w wielu dużych akcjach, wszystkie były dla mnie niesamowitym przeżyciem, które dodawały mi ogrom wiary w ludzi. Ale nigdy, nawet w moich wyobrażeniach - nie było takiej sytuacji jak teraz, wszystkim mieszkańcom Lublina, chciałam po prostu podziękować. - puentuje Justyna Domaszewicz