To nie jest tak, że chodzę z różańcem po korytarzach i łapię osadzonych
Rozmowa z ojcem Rafałem Piechą z Zakonu Trynitarzy, kapelanem więziennym, który pracował na Montelupich, teraz w zakładzie karnym w Nowej Hucie-Ruszczy.
Ksiądz obcuje z przestępcami. Trudno chyba doszukać się w mordercy dobra?
Nie spotkałem nigdy człowieka, który był tylko i wyłącznie zły. Jako ksiądz rozmawiam z więźniami, poznaję historię życia człowieka, dowiaduję się, dlaczego znalazł się w tym miejscu. To często kwestia nieodpowiedniego towarzystwa, splotu okoliczności. Nie mam prawa, by go przekreślać. Nawet w ludziach, którzy dokonali poważnych przestępstw, widać żal i prawdziwą skruchę.
Skąd wiadomo, że jest prawdziwa?
Trudno to opowiedzieć słowami. To się nie dzieje nagle, że człowiek mówi: jestem winien, uderza się w pierś i żałuje. Dopiero po czasie przychodzi takie rozpoznanie, namysł nad tym wszystkim, co się wydarzyło. Bo to nieraz był poryw chwili, który zaważył na całym życiu.
Zwykle bandyci z rozmysłem czynią zło.
Są ludzie, którzy wyrośli w środowisku, które nie skłaniało do dobra. Nauczyli się, że żeby coś mieć, trzeba odebrać komuś życie, zemścić się, ukraść. Nie mają innego wzorca.
Najtrudniejsze są dla mnie sytuacje, gdy ktoś wychodzi z więzienia i spotykam go tam po raz drugi
Duszpasterstwo więzienne ma na celu pokazać inny model życia. Nie taki, do którego osoba jest przyzwyczajona: wymuszania, siłowego traktowania drugiego człowieka. Uczymy dialogu, poszanowania, tego, że trzeba coś dać od siebie.
Człowiek jest z natury dobry?
Oczywiście. W Bożym zamyśle każdy rodzi się dobry.
To skąd się bierze zło?
Zło się pojawia, gdyż toczy się walka. Od początku stworzenia świata szatan stara się odciągnąć człowieka od Boga. A że ludzka natura jest słaba, grzeszna, rodzi się w nim konflikt: co wybrać. Do dobrego musimy się natrudzić. Temu, co złe, łatwo się poddać.
Każdego przestępcę można nawrócić?
To nie my nawracamy, to człowiek się nawraca. Na spotkania ze mną przychodzą czasem więźniowie, którzy nie są wierzący. Ale w tym co słyszą, widzą, czego doświadczają, mogą odnaleźć drogę do Boga. Jednemu wystarczy, że się go zaprosi na nabożeństwo, że usłyszy słowo Boże, z drugim trzeba zacząć rozmowę od zwykłych spraw, pozwolić mu się wygadać.
Aby dotrzeć do trzeciego, trzeba zorganizować jakąś akcję. W Nowej Hucie po raz czwarty organizujemy wakacje dla dzieci z trudnych rodzin. Kobiety włączają się w organizację kiermaszu w kościele, robią zabawki dla dzieci. Chodzi o to, by pokazać, że wspólnota chrześcijańska łączy się nie tylko wokół modlitwy, ale też jakiegoś dzieła.
Największy sukces księdza? Największa porażka?
Gdybym powiedział, że poniosłem porażkę, przekreśliłbym człowieka. Jeśli ogłosiłbym swój sukces - odebrałbym nagrodę już tutaj, na ziemi. Najtrudniejsze są dla mnie sytuacje, gdy ktoś wychodzi z więzienia i spotykam go tam po raz drugi. Budzi to we mnie żal. Co się wydarzyło, skoro wszystko było na dobrej drodze?
Raz miałem taką sytuację, wiedziałem, że pewna osoba jest znów w zakładzie, ale ona się ukrywała przede mną. Znalazłem ją. Pytam: czemu się ukrywasz? Bo się wstydzę. Wstyd to nie jest rozwiązanie. Trzeba iść dalej, poszukiwać momentu, w którym uda się wyjść na prostą. Nie tym razem, to może następnym.
Jak to się stało, że ksiądz został kapelanem więziennym?
Zakon Przenajświętszej Trójcy i Niewolników (trynitarze) powstał w XII wieku po to, by wykupywać chrześcijańskich więźniów od muzułmanów. To była główna myśl naszego założyciela, św. Jana de Mathy: zajmować się tymi, którzy wpadli w ręce niewiernych i których wiara jest zagrożona.
Dziś więźniowie też często są narażeni na utratę wiary. Ktoś trafia do aresztu i pyta: Panie Boże, czemu? Nie zastanawia się: robiłem źle, tak się to musiało skończyć. Jeszcze gdy byłem w nowicjacie, jako wolontariusz, z ks. Antonim Stachurą przychodziłem do aresztu śledczego na Montelupich.
Mieliśmy spotkania, msze święte, prowadziliśmy modlitwę przez radiowęzeł. Później pracowałem w zakładzie karnym w Podgórzu. W 2009 roku, po trzyletniej przerwie powróciłem jako kapelan w zakładzie karnym w Nowej Hucie.
To trudna praca?
Wymagająca. Pierwsza rzecz, jaką trzeba zdobyć nie tylko u więźniów, ale i u funkcjonariuszy, to zaufanie. Człowiek jest trochę między młotem a kowadłem. Z czasem zaczyna poznawać więźniów, ich zachowania, współzależności między nimi. Ale też to, jak pracują funkcjonariusze, aparat administracyjny.
Jak zdobywa się to zaufanie?
Zaczynam od rozmowy: o życiu, rodzinie, o tym, jak minął dzień. Te rzeczy są dla nich ważne. To nie tak, że chodzę z różańcem po korytarzach i łapię na nabożeństwo. Niektórzy wychodzą na zewnątrz do pracy.
W zakładach leczniczych opiekują się chorymi, chcą opowiedzieć, ile radości im sprawia to, że mogą komuś pomóc. Pierwsze co, to do księdza lecą, że coś dobrego ich spotkało. Czasem ktoś przychodzi się poskarżyć, wyżalić: a, proszę księdza, nawywijałem, kwita dostałem.
I ksiądz rozumie, o czym ten ktoś mówi?
Nawywijał i dostał kwita znaczy, że coś przeskrobał i dostał naganę. O fikołach raz mówili. Fikoł to taboret.
Czym jeszcze zaskakują?
Otwartością, chęcią pomocy. Mamy spotkanie. Zapomnę przynieść czajnika, ekranu do wyświetlania. Pięć minut i wszystko jest. Rzucę hasło, że przydałaby się osoba grająca na gitarze. Proszę księdza, moment. I przylatuje osoba z gitarą. Oni sami czują, że też są potrzebni, potrafią coś zorganizować. Dzieci jadą na kolonie, to uszyją chlebaki, jakby tylko ksiądz materiał załatwił.
Jaka jest różnica w pracy z osadzonymi kobietami i mężczyznami?
Kobiety potrzebują indywidualnego podejścia, bezpośredniego spotkania, zaangażowania. Muszę być bardziej delikatny, łagodny. Mężczyźni są skupieni na grupie, poczucie wspólnoty wśród nich jest bardzo silne: robimy coś razem. To, co im zaproponuję, przyjmą, ale grupowo.
Dużo więźniów uczestniczy we mszach?
Może jakieś 20 procent osadzonych. Zawsze mnie to dziwiło, że tak niewielu ich chodzi na nabożeństwa. Pytałem. Mówią: proszę księdza, trudno to tak, żeby wszyscy przyszli. Ale jak księdza widzimy, to już jesteśmy spokojniejsi.
Trudniejsza jest spowiedź więźnia niż zwykłego człowieka?
To zawsze są dramaty ludzkie. Jestem pośrednikiem między człowiekiem a Bogiem. Moim zadaniem jest umocnić, pokazać, że Jezus potępia zło, a nie człowieka, podkreślić wymiar miłosierdzia Bożego. Jeżeli człowiek jest cały czas przygnębiony, nie chce mu się pracować nad sobą, nie ma chęci do życia.
Dlatego tak ważne jest sakramentalne uwolnienie od ciężaru leżącego na sumieniu. Nigdy nie jest tak, że człowiek jest całkiem wolny od tego, co zrobił. Ciężar pozostaje, ale łatwiej z nim żyć. Łatwiej iść dalej w poszukiwaniu przebaczenia. Bo oni mają trudność z przebaczeniem samemu sobie.
Nawet przed sobą trudno się przyznać do popełnionych błędów?
Sami zwracają uwagę, jak łatwo było zrobić źle, a jak trudno przyznać się do tego.
Jak wyglądają święta za kratami?
Jest różnica między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą. Święta Bożego Narodzenia w naszej kulturze są świętem bardzo rodzinnym. Dlatego odseparowanie źle wpływa na więźniów. Czuje się rozżalenie, że można było spędzić ten czas z żoną, dziećmi, a spędza się go z obcymi, w odosobnieniu.
Wtedy widzą, co stracili. To pewnego rodzaju nauczka i pokuta za to, że nie do końca było się dobrym. Wielkanoc jest innym czasem. Budzi się wiosna, chęć do życia. To słońce, ta wiosna inaczej nastraja.
Ksiądz lubi tę pracę, za kratami?
Może to się wydać dziwne, ale tak. Moim marzeniem jest być tu jak najdłużej. W więzieniu trudniej o wiarę. Trzeba się natrudzić, postarać. Efekty widzę dopiero po czasie.